BARTYMEUSZ TRZCIŃSKI
…ten pierwszy Raz
Dziękuję Pani Katarzynie Krenz za usunięcie wszystkich archaicznych zdań z wyjątkiem tych, które zostały. 
współpraca, nadzór literacki i teologiczny:  Olcio
Dopuszczenie do druku: Także- takto (Jarosław Paradowski)
Perth. Scotland.  20.05.07
                     Drogiemu i Wielce Szanownemu Panu
                    Maksymilianowi Paradowskiemu 
                    w dniu jego Pierwszej Komuni św.
 
D
awno, dawno bardzo temu.   To było okropnie bardzo dawno temu. Z lat jakieś może...czterdzieści. Nikt wtedy  jeszcze  we wsi ,  z  bab ani chłopów, nic nie przeczuwał.    W powietrzu,  w podejrzanych chmurskach  kłębiło się już  małe coś na kształt  ciemnego Twin Peaksa.  Przeczuć to oczywiście, że   powinni. Wszak długie widły do owsa lub ostra jak  brzytwa fryzjera Gruszki, kosa do koszenia trawy jest całkiem niezłą anteną. Ponoć Stasiu Dyla, rozśpiewany  furmankowy tenor,   przy użyciu cepa do młócenia zboża , dawno to wiedział.    Szybko to dotarło  nawet do proboszcza jeno ten  zanotować w kronice   jednak nie chcioł.   Za to Stasiu Dyla tym bardziej  śpiewać zaczął, mocniej, czym zaraził swych sąsiadów nowiną, że    Pón Bóg nosi się z niecierpliwym zamiarem,  zamiast mokrego  deszczu dla pelargonii, do grubej ciuchci ze  zbiornikiem pary, ciepnąć nam pewnego razu przepokraczne, bezskrzydłe dziwactwo, nieznane  ziemi,  i że to będzie  nowy, czorny wikary. Baby godały przy skubaniu pierza, że  byndzie mioł na lewym pośladku wypalonego nietoperza i podkowę, jeno, że na prawym,  i że  tylko  łone  to przy ksiynżycu  byndóm   widziały.
   Nie opowiem jednak  tym razem o wikarym, co podkuwać umiał narwane konie. Kończę  więc na tym już tera   i nie używam więcej  gwary. Tym razem zgodnie z planem, czyli o czymś innym.
 
  To było na naszej  wsi. Bardzo okropnie dawno temu.  Z lat ,może, czterdzieści. Tak, to było wtedy   i to było na pewno na wsi w pięknym kraju nad małą rzeczką.
  W zabitej twardymi, żywicznymi dechami  ( a bywają jeszcze twardsze tyle, że  już  bez  żywicy)   w trochę większej niż  maleńkiej wsi, leżącej u podnóża  wieeeeeelkiej  góry, niższej jednak od każdej we wsi szopy, we wsi  nad   wieeeeelką   rzeką ,  przyszło mi przyjąć po raz pierwszy Ciało Chrystusa.  Zwaliśmy ją Pomianką, tak się po prostu przyjęło, mimo, że Pomianka  płynęła sobie spokojnie, nietknięta naszym zainteresowaniem, przy sąsiednich Pomianach.  Tam wśród  lipowo-liściastego parku, znajdował się  dwór opuszczony przez zacnych właścicieli. Wprawdzie zamieszkały jednak z każdym dniem stawał się niepodobny do pierwowzoru wcale,  dewastowany.  Do dziś tam stoi. Tak nie straszy, jeno widokiem. Niepodobny do pierwowzoru wcale upodobnił się do zagrody.   
   Ta ogromna i siejąca  co roku, na wiosnę, nieprzewidywalne zniszczenia  w zagrodach , ludziach i inwentarzu – rzeka -  latem, podczas długiej  suszy  zasilana była niekiedy przez miejscową straż pożarną.   Oczywiście jeśli ktoś nie podpalił w tym czasie  Falkowskiemu domu z drewna i słomy. Nie otwarto nowej beczki w gospodzie. No i w zbiorniku  wozu strażackiego a nie  na wsi, dokładnie nie wiadomo gdzie,  znajdowało się paliwo, zamiast eterycznych  wspomnień po nim.  W trosce o życie siedemnastu szczupaków, czterdziestu ośmiu miętusów, nie więcej niż dziewięciu okoni , może z  trzydziestu sześciu płoci z leszczami, których liczebność na wiosnę zmniejszał Wojtek Gąszczak  łowiąc je na „oko”. Niebywały talent piłkarski i drugi po organiście, akordeonista.  W trosce o ławice ryb, wodorosty i nabrzeżne kaczeńce, o wodopój   powstał hydro-projekt.  Projekt budowy kanału łączącego rzekę z  Loch Glinianki.    Mocno  dyskutowany, zażarcie  na różne sposoby podważany. W końcu został zaakceptowany późnym wieczorem  w    gospodzie.  A dodać trzeba, że  codziennie z samego  rana,  przy prawie każdym płocie,  nawet psy o tym szczekały.  Ten twórczy pomysł z oczywistych powodów  ... jednak padł.   Obszerny i rozległy, zamulany gliniastym podłożem, akwen wodny, bez łabędzi i dzikich kaczek ale z tatarakiem i karasiami, znajdował się przy drodze na małą stację kolei żelaznej. Znajdował się  wprawdzie  wyżej niż koryto rzeki,   jednak nie zagwarantował mimo wszystko  powodzenia temu przedsięwzięciu.  I tak zanim operatorzy   koparek uruchomili  cieknące brudnym olejem  silniki  swoich maszyn i  zaczęli  kopać wytyczony  kanał między  zagrodami na zapłociu Loch Glinianki po prostu... wyschły, po którymś tam  upalnym lecie. Nie minęło wiele czasu, krowy z rzeki wszystkiej wody nie wypiły więc  przepłynęła sobie  w dół do morza żwawym nurtem. A tymczasem    powstał następny pomysł  związany   z  River Pomianką.   Projekt zabłysnął w   umysłach co wybitniejszych  mieszkańców. Selektywnie wybranych. Powstał w samo południe długiego, obfitego w słońce,  suchego i upalnego lata.   A lato ?...   a lato trzeba powiedzieć ,   było zawsze dokuczliwe w upały.  Ale tylko wtedy. Lasy  szerokim pasem okalały wieś z zabudowaniami na linii horyzontu. Nie zapewniały jednak należytego chłodu i wilgoci.  Drugi  pomysł dotyczył  budowy kąpielowego basenu w bliskiej Formozie;   jakby to powiedzieć :  na takim przedmieściu, za łąkami i za rzeką, za prawie wyschłym kanałem doprowadzającym wodę do starego, nieczynnego  młyna.  Basenu otwartego , ze żwirową plażą. Miał być usytuowany tak  jakby  u podnóża masarni, która znajdowała się  na małym  terenowym garbiku. Ową planowaną plażę  i ów smaczny zakład mięsny dzieliła  wąska  pylista ścieżyna z licznymi dołami  po   konnych furmankach. W ulewę doły te wypełniały się wodą ku uciesze i radości wróbli, szpaków, gołębi i wron.     Tym razem budowa ruszyła ostro z miejsca i nie była poprzedzona   późnymi browarnymi dyskusjami,  lecz w godzinach urzędowania  w zacnym garniturowym     towarzystwie. W okazałym budynku miejscowej władzy.  Wykopano w poprzek bagiennych łąk  koryto zasilające do samiuśkiej prawie masarni. Powyrywano drzewa, usunięto krzaki,  wycięto zarośla. I tak właśnie  powstała wersja  sucha  basenu odkrytego ze żwirową plażą ponieważ  potężne masy wody z River Pomianka nie chciały płynąć pod górkę.     
   A  nam  bosym biedakom,   w krótkich spodenkach, bez koszul, wystawiających już od rana swoje szkielety na darmowe działanie słońca i wiatru,    biegających  soczystym naręczem białych, niespotykanych nigdzie bzów w bukiecie o nierozpoznanym zapachu biegających po ewangelickim cmentarzu za pięknymi dziewczynkami z ciemnymi warkoczykami,   pozostawała  już tylko własna pomysłowość na upał i brak kąpielisk. 
Z jaką zazdrością przyglądaliśmy się szpakom kąpiącym w kałużach... 
 Spragnieni wilgoci i chłodu budowaliśmy tamę z desek, kamieni i darni. Podnosiliśmy poziom wody na niecałe półtorej metra. Spiętrzona woda była bardzo czysta, zanim napaleni entuzjaści pływania, bez czepków, ale za to  w przydługawych granatowych lub czarnych kąpielówkach - szczęśliwcy, którzy mieli je na dobrej gumce   podczas nurkowania -  doświadczywszy jej  boskiego chłodu, robili ją po kilku minutach mętną i brudną tak, że w istocie nie różniła się już w kolorze od  czarnej i tłustej jak węgiel ziemi, w której płynęła.    Rozlewała się wielką kałużą na obcych łąkach, co często musieliśmy opłacać ewakuacją  z ciuchami w garści. A bywało i tak, że po swoje szmaty musieliśmy się zgłosić do właściciela łąki.  No i wtedy zaczynał się kabaret.
 W istocie,  bez tamy,  nie wiem czy nie wypada nazwać jej strumykiem czy potokiem , ale czy to brzmi dumnie jak  na  stolicę gminy?... hm, więc może lepiej niech  zostanie rzeczką…
… albo nawet tak jak na początku, rzeką. 
 Przyszedł w końcu czas kiedy musiałem zdjąć moje kąpielówki pożyczone po kryjomu od  ojca i dać się porządnie wyszorować. Dać sobie porządnie wyszorować okolice przełyku pod szczęką... to  nie było łatwe. Ani dla mnie  ani dla myjącego duetu sióstr. Ociekając wodą z pianą, broniłem swoje ciało ze śmiechem przed łaskotaniem mi szyi.   W końcu  też trzeba było założyć kupiony, nowy,  komunijny komplecik. Krótkie spodenki z podwiniętymi  mankietami, marynareczka, koszula biała  ,,że hej” z    granatową, aksamitną  wstążeczką związana w  „motylek”.    Pora również była na  założenie  białych jak śnieg na Podhalu  kolanówek i obucie lśniących, czarnych lakierek.   Zahartowane  w biegach po chodnikach i trawie, stopy niezbyt były losowi wdzięczne za to. Wszyscy wokół, z wyjątkiem sołtysa ,trąbili w rodzinie i na podwórku, że Pierwsza Komunia  to bardzo wielkie przeżycie.  Sołtys nie trąbił ponieważ ważne informacje dotyczące  życia wsi oznajmiał uprzedzając dżwiękiem dzwonu na rowerze. Cóż  ja  to sobie wyobrażałem ?...  ano myślałem, myślałem biegając  po kopcach z ziemniakami   z procą na kamienie w kieszeni., że po  przyjęciu komunii mogą się dziać ze mną jakieś dziwne rzeczy. Niezwykłe.  Myślałem ,  może to będą dreszcze z drganiami spodenek. Gęsia skórka. Rozpali mi się w środku jakieś ognisko.  Światło mnie oświeci. Jakaś niezwykła tęcza.   Może doznam jakichś  prądowych  wstrząsów, czy wpływu nieznanych mi pól. Nie ukrywam, że bałem się najbardziej tego nieznanego co miało nastąpić. Zaskoczenie. Będę jadł ciało i to ciało  Chrystusa. Zamierzałem nawet podziękować , wystraszony chciałem zrezygnować. Jasiu Skotnik i  Ninka Żeleżniak z granatowymi  kitkami   przekonali mnie bym tak nie robił.  Skubana prymuska, z pierwszej ławki przy pani.  Wkurzała mnie. Zawsze   zbierała zeszyty po dyktandzie, o wiele za szybko.    Z Jasiem zrobiliśmy chyba pierwszy w terenie rower –tandem. Dwa męskie, zmodyfikowane i zespawane razem. Nie udało się przyjaźni  z   Jasiem ocalić,  która po wojnie rodzinnych klanów na kamienie i pięści, ostatecznie się załamała.  Za to  Ninki  skolei  nie szło zmusić nawet kaczeńcami do nasmarowania łańcucha w szkolnym rowerze.  Smyrek z przydrożnej piekarni, piekarz nad piekarze nie znosił tego zgrzytu i sypał wtedy do sznek z glancem więcej soli.  Z pierwszej komunii   byłbym zrezygnował, gdyby  nie Jasiu, który liczył na dofinansowanie nowych konstrukcji, no a  Ninka ?   Ona   rzekła  wtedy  krótko, pamiętam doskonale.
- ... a jakie ty kochany  złożysz   sprawozdanie  finansowe, w poniedziałek, na dużej przerwie w szkole ?.. - Powiedziała nie pozostawiwszy otwartej furtki na dyskusję. Wystarczyło.  
Z pamięci wyłania się czas  przyznania  się, bez tortur, do swojej  ciemnej przeszłości. 
Z pierwszą spowiedzią nie miałem ani  problemu, ani strachu.  Może tylko trochę. Tremy nawet nie doświadczyłem.  Czy ja wiedziałem , wtedy, co to była  trema ?  Na tym odcinku  moja rodzinka spisała się znakomicie i nie rozumiem dlaczego mówi się , że z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu  koniecznie nie z brzegu bo odetną nożyczkami. Moje kochane dwie szczotki ryżowe do szorowania, czyli Krycha i Jana, na dwóch kartkach A5 w grube linie, dużymi literami, napisały mi  wszystkie moje grzechy. Nie musiałem  sam wyciągać  ich z mojej mrocznej historii,  a nawet ich  przypominać.  Ucieszyła mnie ta pomoc. Bardzo.  I wzruszyła również . Było mi to bardzo  na rękę; bowiem  skupiony   na kalkulacjach i prognozach w stylu: ile mogą mi dać i  na co będzie mnie stać ? nie mogłem  skupić się na czymś  innym.  Byłem im po prostu wdzięczny, że z takim zapałem i tyle pracy zamierzały  zrobić nieodpłatnie wręcz.  Zauważyłem  przy czytaniu w konfesjonale   jednak coś dziwnego. Mianowicie,   że nieświadomie przekazuję kapłanowi zdarzenia, z którymi  nie mam nic wspólnego.
    Kartki miałem starannie złożone. Po wyjęciu z niegłębokich  kieszeni były  niestety  mocno zniekształcone. Z trudem bo z trudem,   mimo wszystko nadrabiając uporem... czytałem 
     
·	Wrzuciłem z  zazdrości nową futrzaną czapkę Stefana Cygala do kibla w pałacu,  w szkole podstawowej, w parku,  na  tzw. Formozie,
·	transportowałem domowy dorobek kurzych  jaj  do punktu skupu ciągnąc je na sznurku w koszyku po wyboistym,  nierównym, betonowym chodniku,
·	patrzyłem na mamę z tatą po 21: 00 zamiast spać i świeciłem im kupioną latarką w niestosownej chwili
·	zrobiłem Markowi Maryniakowi, nieodpłatnie,  pół litra wódki z maślanki, popiołu, pyłu węglowego i octu z dodatkiem soli i pieprzu i przekonałem go, że najlepiej będzie  smakować w starym rozpadającym się drewnianym kiblu nieopodal obornika 
·	podczas zabawy w ciuciu- babkę wszedłem na kredens kuchenny, który sam się najpierw odchylił od ściany, a nastepnie przewrócił  na podłogę, robiąc sobie i rodzicom wiele szkody,  ja byłem, cały,  zdrowy i niepotłuczony, 
·	bardzo zmoczyłem sobie, i to celowo, gacie żółtym płynem z pęcherza  moczowego,  by następnie odwiedzić moją mamę w kościele na niedzielnej mszy św, 
·	tak bardzo przejąłem się pobiciem rekordu przez Stefana Durkę w nurkowaniu, że trzymając mu głowę pod wodą , omal  go nie utopiłem
·	zwędziłem  pomadkę do ust, aby  spodobać się kolegom, szczególnie jednemu,
·	 zdzieliłem torebką koleżankę, ponieważ ona uszczypnęłą w pośladek najprzystojniejszego i najbogatszego we wsi - Jana Papióra. Ponoć mojego bliskiego kolegę, wtedy o 17 lat starszego
·	spuściłem ze smyczy maleńkiego pieska, który następnie zawzięcie i dotkliwie pogryzł Rysia Adamka, bo nie wierzył mi, że mogę to zrobić, ani ślicznemu pieskowi, że może być taki zawzięty ? 
Tak się rozkręciłem w czytaniu, że chciałem jeszcze od siebie spontanicznie dodać pewien  małoistotny szczegół z mojego życia. A mianowicie powiedzieć: proszę księdza te deski na naszą tamę, nie kto inny  jak tylko ja, wziąłem  Boruckim z podwórka. Bez tego nie powiedzianego zdania  i tak  zamieszanie się maleńkie  przy konfesjonale zrobiło. Nie zdążyłem  odpocząć po spowiedzi, gdy wyczułem napięcie  małego zamieszania. Proboszcz...   właściwie to ja  miałem przed sobą drewniane pudło.   Nie ważne, jeden jak i drugi   cierpliwie cały czas  mnie słuchał.  W końcu ukazała się  wpierw   ręka,   później ręka wymachująca stułą. Kapłan nie chciał  moich kartek więc mogłem je zabrać z powrotem.  Skupiony czułem,   że ze mnie albo i przeze mnie spłynęły w dół  rzeki wody. Można by rzec: wody mi odeszły...
... i  tak mocno wtedy zastukał w swoje rezonansowe pudło.  Odczułem to tak  jakby zastukał  w sam środek mojego czoła. Odchodziłem i nie  wiem  jak to się stało? Nie zauważyłem widocznie, że sznurówka w moich odblaskowych lakierkach była rozwiązana. Nadepnąłem ją  drugim butem  i omal się nie przewróciłem tracąc na chwilę równowagę. Byłby to niezły przykład pokuty, gdybym  przywitał się wtedy  twarzą z szarą, granitową, posadzką fugowaną cementem.
   Choć to było dawno temu,  jakby dziś- pamiętam- część artystyczną Pierwszej Komuni Świętej, czyli przyjęcie komunijne i wręczanie mi prezentów. Życzenia gości i kwiaty nie utrwaliły mi się za bardzo w pamięci. Trudno  się temu chyba dziwić. W moim przypadku prezentów było aż... jeden i... jeszcze jeden. I cała fura pieniędzy, która spowodowała, że ugięły mi się z wrażenia kolana. Tyle wcześniej jeszcze nigdy nie miałem.  Kasę odkładałem do kieszeni moich  krótkich granatowych spodenek. Nie na długo co prawda, ale  miłe wrażenie pozostało.    Jakże ja wtedy byłem Bogu wdzięczny, że spowodował tak piękną uroczystość. Zebrałem 1460 zł w banknotach NBP. Duży wkład  w oczyszczenie  mnie do komunii miały moje dwie starsze siostry no i sam zacny  ksiądz proboszcz. Wcześniej o  tym  pisałem. 
 Skupmy teraz uwagę... teraz bowiem...  kolej na braci. 
  Zgłosili się samodzielnie,  dwaj starsi. Zaproponowali pomoc w opiece nad pieniędzmi, coś jakby nadzór  bankowy, skrytka walutowa, bezpłatna usługa przechowywania pieniędzy, trzeci filar jakby. Można jednak niekiedy liczyć na rodzinę, przyjdą na pogrzeb,  albo nie przyjadą na wesele i nie przyślą prezentu.  Młodszy braciszek,  mistrz świata w rzucaniu we mnie widelców,  jakby przewidywał, że mój  okres świętości związany z przyjęciem Pana szybko się skończy,  do spółki z nimi nie przystąpił.   Być może przeczuwał dramatyczny, dalszy swój  los. Stał przezornie z boku jak milczący, skacowany kibic na rannym meczu miejscowej elzetesówki. I wyczekiwał , co to dalej z tego będzie ?                                                                                        Bracia mieli obawy do moich kieszeni. To fakt. Wypchane jak worki chomika mogły prowokować i zachęcać  do... ? a lepiej o tym nie myśleć przy takim święcie. Kupili więc i bardzo słusznie,   plastikową skarbonkę.  Miała  kształt domku, z kominem przez, który wkładało się  pieniądze. Bardzo spodobała mi się taka pomysłowość, która odciążała  moje kieszenie. Nie musiałem braciszków nawet bardzo prosić, aby całą  treść   z   kieszeni umieścili w   plastikowym skarbcu. Zrobili to bardzo chętnie  samodzielnie. Skarbonka  miała  mi  zagwarantować, że z moich funduszy nie zniknie  ani  jeden grosz. Była przecież szczelna i zamykała się na  kluczyk. Z prawdziwym podziwem  patrzyłem jak oni pieczołowicie wciskali tam kolejne papierki do  skarbonki. Nie przypuszczałem  jednak  ani na chwilę, że widzę je wtedy po raz ostatni.  Cieszyłem się  natomiast bardzo z wygody jaką mi stworzyli.  Trochę byłem zmieszany , gdy najstarszy oznajmił mi kiedy nie spodziewaliśmy się już więcej gości, że postanowili kupić  parkę  kanarków i klatkę.   Nie wiedziałem, czy zebrana kasa wystarczy, a jak coś z tego zostanie to  na co znowu może braknąć ?  O nic z resztą  nie pytałem, mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Byliśmy przecież związani więzami krwi. Na drugi, czy trzeci dzień  po przyjęciu, w okresie kiedy nie widziałem nad swoją głową srebrnej aureoli, choć się  jej spodziewałem, naczelny  rodziny dyskretnie,  krótko i sprytnie zapytał: 
-Gdzie masz pieniądze?	
  Nie wiem czy pokazałem mu wtedy kieszenie  moich krótkich granatowych spodenek. Sprytnie mi zadał to pytanie. Sprytnie, bo w czasie kiedy nie wypadało mi  zacząć już kłamać i lawirować. Był to tak zwany Biały Tydzień.  Powiedziałem więc prawdę. 
  Dalsze losy zawartości moich  kieszeni są mi nie znane.  Jedno wiem, że  ani kanarków, ani klatki, ani reszty, ani całości  miałem już nie widzieć i nie widziałem. Nawet nie wiem gdzie podziała się różowo-kremowa, plastykowa skarbonka z kominem ? 
 	Uczciwość i  rzetelność moja, której się nie wstydzę, skoro dziś nie wstydzi to co wstydzić naturalnie powinno, karze mi  jeszcze wspomnieć o prezencie. Jednym i jeszcze jednym.  
  Otóż mój ojciec chrzestny, wujek  Władek  z  Piotrówki,  ofiarował mi zegarek marki Ruhla. Srebrny na rękę . Lewą.  Nie bardzo wtedy popularny był  tak bardzo pożądany w mojej grupie wiekowej.  Wujek zaszklił mi oczy przy wręczeniu tego prezentu. I z jaką dumą  ja go pokazywałem   kumplom na nieszporach, popołudniu ?  podczas wspólnej fotografii z proboszczem...   Nikt nie odgadł do tej  pory, a lat minęło już całe wieki, dlaczego ja –jedyny -  na komunijnej fotografii  stoję odwrócony lewym bokiem. Przekonany, że coś będzie widać na moim lewym przegubie.    Z zegarkiem nie mogłem się  rozstawać.  Jakaś dziwna więź mnie z nim łączyła, ponieważ dopominał się  o częste nakręcanie i ustawienie na właściwym miejscu dwóch wskazówek. Sekundnika nie musiałem ustawiać bo go nie było. Spałem z nim. Wiadomo, że nie z sekundnikiem, tylko z  moim wyczarowanym i wymarzonym czasomierzem na skórzanym pasku.   Myliśmy się i kąpaliśmy razem w ocynkowanej wance,  choć tego piekielnie nie znosił. W końcu musiałem  przełożyłem go  na prawą rękę, albowiem bałem się o niego przy rąbaniu drewna ,  przy przybijaniu sztachet do płotu,  no i pracy w ogóle . Z powodu wstrząsów tracił poczucie dyscypliny  czasu i  zamierzał przyzwyczaić  mnie do  rozbieżności  jednej godziny ,  na dobę.
  No a ciocia Marta... ? , moja matka chrzestna, ta to mnie dopiero zaskoczyła. Bez orkiestry- spokojnie - jednak z ceremoniałem, że aż ciocia Wikcia, która kradła nam wodę z beczki kiszonej kapusty, zapiszczała z  zachwytu. Dostałem od cioci Marty  kąpielówki.  Małe, zgrabne, wcale nie do kolan.   Były wprawdzie używane, ale za to całe. Nic nie szkodzi.  Starannie w biały papier  zapakowane, skupiły mą uwagę .  Było to jeszcze na długo przed erą worków foliowych , styropianu i celofanu. No i były  niebieskie w białe pasy. Dostałem zgrabne kąpielówki na mocnej gumce. Z jedną jeszcze do wymiany. Choć ich od razu nie przymierzyłem; wiedziałem, że nie oddam ich nikomu.  Do dziś nie wiem z jakiej flagi ona je zrobiła ...? 
Z martwymi przedmiotami tak już bywa.  Znikają z naszego życia prawie jak oddechy wtopione w powietrze.
  I tak zegarek  nie zdążył  odcisnąć się na mojej  ręce  w postaci nieopalonego miejsca. Kąpielówki  z zapasową gumką nie  doczekawszy się telewizji, ani porządnej fotografii   straciły  się w  niepamięć.  Znikneła  również  treść  kieszeni z moich  krótkich granatowych spodenek. 
   Pamięć jest duchem historii. Pamieć w ogóle dobrze mieć w sytuacjach osób podatnych na straty i zagubienia. Dobrze ją też mieć  przy pożyczaniu. A już w ogóle jest niewskazana,   u osób, którym winni jesteśmy gumkę do mazania lub kwiatki.    Pamięć jest siostrą  i kluczem prawdy. Nie wiem tylko czy starszą ?    Pamięć i prawda to kamienne fundamenty życia.  Czyż więc nie powinienem przystąpić do  pierwszej  komuni jeszcze raz  ?  Teraz, obecnie kiedy patrzę wstecz.  Czemu nie...? mogę choćby zaraz.
   Oczywiście mógłby ktoś złośliwie podejrzewać, że chodzi mi wyłącznie znów o ekonomię życia. To nie prawda.  Bracia jeszcze żyją. Siostry jeszcze pisać umieją. Gorzej ze mną. Mnie zostało tylko już czytanie jeśli znajdę okulary. Wiem  natomiast, że teraz, lepiej można, w sumie po co ?  zabezpieczyć  swoje,  dobra. Komunijne również.  
 Wiadomo, że moi zaproszeni,  kochani goście, których portrety przechowuję w pamięci przez cały czas,   ci co mi wtedy  od siebie dali cokolwiek , nie mając prawie nic,  żyją obecnie inaczej i gdzie indziej. Nie mogą  przecież mi nic dać.  Tak więc niczego nie mając o nic nie musiałbym się martwić.   A to co bym w takim momencie dostał zabrać nie w sposób.  Jednak dopiero teraz  (boleję nad tym)  po przyjęciu Małego Okrągłego Baranka – przeczuwam to-  zadrgały by mi kolana...   w moich krótkich granatowych spodenkach z dziurawymi kieszeniami. 
 Albowiem teraz ,  jest już Taki Wielki Ktoś , który króluje nad moimi myślami...
... i jest mi z tym baaaaaaaaardzo dobrze. 
W pięknym kraju nad Pomianką, to nie czary,
 spadł z nieba naprawdę czorny wikary.
                                                                koniec
			
		
