Czarne skrzydła kamieni
(...) Joanna pochyliła głowę. Jej czarne włosy spłynęły z ramion na piersi. Dziewczyna zmieniła pędzel.
Z prawej strony ruszyła druga rzeka błota. Ciemna i zimna napychała swój wielki brzuch ciepłym piaskiem tamtej, rozerwanej plaży. Piasek kotłował się i mieszał z jakimiś zgniłymi wodorostami tworząc maziste kule czegoś takiego... czegoś takiego... Joanna nie umiała tego nazwać. Wiedziała jednak jak to namalować. Zagarniała więc pędzlem te śmierdzące wodorosty, mieszała je z połyskującym piaskiem i rzucała w sam środek mandarynkowego sadu. Zatrzymała się dopiero na łbie wielkiego gwoździa, którym przybite było płótno. Niechlujnie wbity gwóźdź. Gwóźdź wbity niecierpliwie. Właśnie... niechlujnie czy niecierpliwie? Joanna opuściła ręce. Pędzel upadł na podłogę.
"Tak zwykły robić tylko litery..." - pomyślała patrząc na pochlapane farbą stopy. Wyjęła z kieszeni śnieżnobiałego fartucha czystą szmatkę. Pracownię wypełniło słodkie:
A woman left lonely...
Tutaj wszystko miało swoje miejsce i było ściśle do tych miejsc przyporządkowane. Dziewczyna bardzo o to dbała. Jeśli tylko coś burzyło ten wyrafinowany porządek, natychmiast to poprawiała. Zawsze wiedziała, gdzie jest latarka, lecz nigdy nie dbała o to, żeby były w niej baterie. Wyjętą wcześniej szmatką wytarła podłogę i stopy. W pracowni podłoga zawsze była czysta. Czysta jak Joanna...
Joanna miała talent, lecz nikt o tym nie wiedział. Tak się przynajmniej dziewczynie wydawało. To prawda, że czasami, kiedy radość w niej wzbierała, czuła, że to co robi ma jakiś sens. Nie jakiś ogromny sens, ale taki zwykły sens, prosty. Jednak wraz z kolejną odmową zorganizowana wystawy, traciła tę radość. Niszczyła wtedy te swoje obrazy z taką samą pasją z jaką je malowała. Z pasją rozprawiacza mięsa - dokładnie i precyzyjnie pruła nożem płótna, żeby nigdy więcej... żeby nigdy więcej nie znosić podobnego upokorzenia.
Stała więc teraz na ulicy i wdychała mroczne miasto. Pamiętała ten zapach jeszcze z dzieciństwa. Mieszkała niedaleko stąd, w starej kamienicy z podwórkiem na Zatorzu. To podwórko było całym jej światem. Dla niej i dla garstki dzieciaków, którym przewodziła. Bo Joanna zawsze przewodziła. Kiedy w telewizji leciał serial ze słynnymi pancernymi, to Joanna wcale nie była Marusią. Joanna była Jankiem. A kiedy Jerzyk przyniósł hełmofon, który dostał w prezencie na gwiazdkę, to właśnie Joanna ten hełmofon przejęła. Przejęła go tak, jak przejmuje się władzę.
- Niezły ślizg. Mroczny syk. Jak żelazko pańci – wyliczyła i ruszyła w wilgotną ciemność.
Żółte światło latarni zaledwie ocierało się o zakamarki murów. Na chodniku wiły się powykręcanie cienie rynien.
- Ręce domów – szepnęła.
Dusząca wilgoć natychmiast wdarła się aż do płuc. Odkaszlnęła.
- I jeszcze te cholerne szpilki... - syknęła.