Drugie narodziny Jandy w Tataraku
środa 22 kwietnia 2009 08:52
Takiej pozycji nie ma w Polsce żaden aktor. Teatr Polonia Krystyny Jandy pęka w szwach, a ona sama planuje repertuar na wiele miesięcy z góry. Jednocześnie mocno wraca do kina. Wielka rola we wchodzącym na ekrany ''Tataraku'' Andrzeja Wajdy podsumowuje jej dorobek i wytycza drogę na przyszłość - pisze w DZIENNIKU Jacek Wakar, szef działu Kultura.
Wiadomo oczywiście, że dla Krystyny Jandy „Tatarak” to jedyny taki film, żadnej powtórki nie będzie. Miała go kręcić wcześniej, ale na przeszkodzie stanęła choroba męża, wybitnego operatora Edwarda Kłosińskiego. – Andrzej na ciebie poczeka – miał powiedzieć do żony. Słowa Kłosińskiego się spełniły, a opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza stało się tylko jednym z elementów scenariusza. Czy najważniejszym? Może. Nie byłoby jednak filmu Wajdy bez monologu Krystyny Jandy. Aktorka zdaje w nim relację z ostatnich chwil życia męża. Mówi o chwili, gdy dowiedziała się o jego chorobie. Opowiada, że długo nie dawała umrzeć nadziei, że wszystko podporządkowała byciu z nim. O tym, że po sylwestrze 2007 roku wrócił do domu. Że go karmiła wedle zaleceń lekarzy – co minutę jedna łyżeczka. I pomiędzy tymi łyżeczkami zmarł. Przyznaje, że nie była pewna, czy TO już się stało. A kilka godzin później pojechała do teatru, który razem zbudowali. Zagrała tego wieczoru w „Boskiej” – jedną z najśmieszniejszych ról w całej swej karierze. „Jak ja mogłam zagrać” – pyta samą siebie w „Tataraku”. Nie ma odpowiedzi.
Janda mówi wprost – monolog został napisany, potem nauczyła się go na pamięć, traktując jak zwyczajne zadanie aktorskie. Nie było odstępstw od partytury tekstu, miejsc na improwizację. Koniec końców zostało to zagrane jako fragment partii aktorki szykującej się do występu w filmie według „Tataraku”. Tę perspektywę widać wyraźnie w scenariuszu Wajdy. A jednak nic nie jest do końca jasne. Janda zaburza kąt patrzenia na swoją postać, mieszając sztukę z życiem. Bo mówi o życiu, a ono zawsze przekracza wymiar sztuki. Bo w swojej opowieści występuje pod własnym nazwiskiem, zdając sobie sprawę, że bywa ono i przywilejem, i ciężarem. Wreszcie dlatego że dopuszcza widzów w krąg wielkiej intymności, nie łamiąc przy tym granicy wstydu. Nie jest tak, jak się niektórym wydaje, że Janda w filmie Wajdy powiedziała wszystko. Że odarła doświadczenie śmierci najbliższej osoby z tajemnicy. Jeśli dobrze rozumiem jej intencje – deklarowała je zresztą – chciała zostawić ślad.
Monolog Jandy i cała rola w „Tataraku” nierozerwalnie łączy się z życiem, nie pozostawia wyboru, wymuszając odbiór poprzez emocje. A jednak warto popatrzeć inaczej. Spróbować zapomnieć, co się stało, a zobaczyć, jak to jest zrobione. Takie spojrzenie nic nie ujmuje roli, dziełu, a może po prostu sile obecności aktorki na ekranie.
Paweł Edelman filmuje ją w półcieniach, rzadko widać jej całą twarz. Janda mówi niecicho i niegłośno. Wyraźnie, by nikt nie uronił słowa. Precyzyjnie, by dać im wybrzmieć do końca. Sucho, nieubłaganie, by przed jej opowieścią nie było ucieczki. Nie chce współczucia, niczego na nikim nie wymusza. Zatem w ani jednej sekundzie nie ma mowy o emocjonalnym szantażu.
„Tatarak” jest kolejnym krokiem w samookreślaniu się Jandy. Kiedy odeszła z warszawskiego Teatru Powszechnego, będąc jego pierwszą gwiazdą, niektórzy pukali się w czoło. Gdy otworzyła Polonię, wątpili, czy to się może udać. Dziś do teatru Jandy niezależnie od tytułu nie sposób dostać biletów. Widzom wystarczy sama rekomendacja ulubionej artystki – to, że zdecydowała się widowisko firmować. Sytuacja komfortowa, ale i niezręczna. Skoro Krystyna Janda wie, że bezwarunkowa akceptacja jej sceny jest de facto zadekretowana, bo publiczność Polonii nie zdradzi, musi sama być dla siebie lustrem. Powinna włączyć w sobie coś na kształt wewnętrznej cenzury, by utrzymywać propozycje na wysokim poziomie. Polonii zdarzały się wpadki, ale na ogół jest dobrze. Janda znalazła przepis na teatr środka. Taki, który nie obraża się na gusty publiczności, ale próbuje je kształtować.
W Polonii też odkryła nową barwę swego aktorstwa. To już nie jest gwiazda powielająca ten sam wizerunek w niezliczonych filmach i spektaklach. Nie ma już Jandy rozbieganej, nerwowo zapalającej papierosa od papierosa. Aktorka rozważnie wybiera role, nie ukrywając wieku i doświadczenia. W „Ucho, gardło, nóż” Vedrany Rudan w Polonii daje esencję wściekłości i bólu, w „Boskiej” – czysty pastisz. W „Dancingu” wreszcie nie kryje zdartego chropowatego głosu, bawi się własną bezradnością w tańcu. To przedstawienie po kilku miesiącach od premiery i po „Tataraku” nabiera nowego znaczenia. Poezją Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Janda oswaja śmierć, kontempluje przemijanie. Zwalnia tempo, obniża głos, by mówić tylko o rzeczach ostatecznych.
Jakiś czas temu rozmawiałem z artystką w jej gabinecie w Polonii. Mówiła o „Dancingu”, paląc papierosa. Była taka jak zawsze, a jednak miałem wrażenie, że inna. Jakby na dawną Jandę ktoś naciągnął czarny woal. Jakby odebrał jej trochę życia.
Krystyna Janda zagrała w „Tataraku” także siebie. Ten film, ostatnie role teatralne, raz po raz potwierdzają: tak, to jest wielka aktorka. Świadoma siebie, stroniąca od siebie upiększania. Odrzuca gwiazdorstwo na rzecz ograniczania, rezygnacji z tego wszystkiego, co w roli niekonieczne. Ma miłość widzów, robi dla nich swój teatr, ale wydaje się, jakby grając, przestała o nią zabiegać. Ale zyskuje skalę właściwą tylko wybranym. Znowu powraca suchość głosu, czasem ostry ton filmowego monologu. Kilka lat temu grała Winnie w „Szczęśliwych dniach” Becketta w Polonii z zamierzeniem zuchwałym, lecz moim zdaniem bez sukcesu. Opowiadając siebie w „Tataraku”, trafia w ton, jakiego wtedy nie osiągnęła. Zamknąwszy rozdział, otwiera nowe perspektywy. Jej każda nowa rola będzie niespodzianką.
Jacek Wakar
Dziennik
____________________________________________________________________________________________
Intymne kino mistrza Wajdy
22.04.2009
Wielką gwiazdą filmu Wajdy jest Krystyna Janda. Dzięki jej kreacji możemy zrozumieć ból tych, którzy stracili najbliższych
Wierzyłam, że to będzie piękny i mądry film. Znakomicie zrealizowany i wciągający. A ja dzięki kunsztowi Andrzeja Wajdy przeniosę się na półtorej godziny do świata wyobraźni Jarosława Iwaszkiewicza. Ba, nastawiałam się też na nowatorskie rozwiązania formalne - w końcu przecież mistrz Wajda na ostatnim festiwalu filmowym w Berlinie otrzymał nagrodę za "poszerzenie filmowych horyzontów". I tak, jak wielu moich kolegów po fachu podążałam na pokaz "Tataraku" z wielką nadzieją na wielkie kino z wielką rolą Krystyny Jandy. Po wszystkim okazało się, że wielkości nie mogę odmówić tylko kreacji stworzonej przez Jandę. I to tylko w tej części filmu, kiedy aktorka gra siebie.
Andrzej Wajda sam przyznaje, że Iwaszkiewiczowskie opowiadanie "Tatarak" na film kinowy było zwyczajnie za krótkie. - Nadawało się na 40-minutowy film telewizyjny, a ja ostatnio do TVP jestem zrażony - tłumaczył reżyser. Więc zaczął kombinować, jak tu z "Tataraku" ukręcić pełnometrażową fabułę. Szukał więc elementów, które będą pasowały do opowieści o starzejącej się doktorowej Marcie spotykającej na swej drodze 20-letniego Bogusia.
Ktoś mu podsunął opowiadanie węgierskiego pisarza Sándora Máraia. - Wykorzystałem jego fragmenty - mówi Wajda. Jednak cały czas brakowało mu materiału na długi kinowy film. Z kuszącą ofertą pojawiła się też Krystyna Janda. Na 19 stronach opisała chorobę i śmierć męża, operatora Edwarda Kłosińskiego. - Wiedziałam, że piszę to na potrzeby "Tataraku". Zaproponowałam, że nauczę się tego tekstu na pamięć i po prostu go zagram - wspomina aktorka.
I tak też się stało. Film rozpoczyna się od monologu Jandy. Aktorka wstaje z łóżka. Widzimy ją tuż po przebudzeniu - w kusym stroju, nieuczesaną, z lekko rozmazanym makijażem. Zaczyna mówić. Prawie bez emocji. Matowym głosem, bez charakterystycznej dla niej nerwowości. Dowiadujemy się, kiedy jej mąż zaczął chorować i kto odebrał wyniki badań z laboratorium. Janda mówi o wielkiej miłości i o tym, że w każdej sytuacji mogła liczyć na Edwarda. Słucha się tego wyznania z zapartym tchem. I nie potrzeba żadnych upiększeń - kamera stoi nieruchomo, a Janda chodzi po pokoju i po prostu mówi. Jesteśmy z nią przy chorym mężu, karmimy go zupą, myślimy o miłości i śmierci.
Bowiem aktorka wypowiada przed kamerą przejmujące studium miłości i śmierci. I kiedy jesteśmy w samym środku zasłuchania, monolog brutalnie się urywa, a my cofamy się w czasie do lat 50. Oto przed nami wyrasta Krystyna Janda ucharakteryzowana na Panią Martę (rude włosy, brązowe oczy, twarz opalona i postarzona). Wraz z przyjaciółką (Jadwiga Jankowska-Cieślak) wchodzą do urządzonego na przedwojenną modłę domu. To dom doktora i jego żony Marty, gdzieś w małym miasteczku. Przed wojną mieszkało tu jeszcze dwóch chłopców - synów doktorstwa, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Przyjaciółka podaje lekarzowi (Jan Englert) kartkę. Mężczyzna czyta i mówi: "Nie wiem czy Marta dożyje końca tego lata".
W następnych ujęciach widzimy, jak doktor bada małżonkę aparatem rentgenowskim i w płucach spostrzega guza (podobnego zdiagnozowano u Edwarda Kłosińskiego). Żonie mówi tylko, że nabawiła się przeziębienia i za kilka dni wyzdrowieje. Po chwili Marta wraz z przyjaciółką wybiera się nad rzekę, gdzie młodzi ludzie każdego wieczoru tańczą i flirtują. Tam doktorowa spostrzega młodzieńca… i od razu wiadomo, że dystyngowanej pani coś w sercu zadrżało.
Pani Marta przypadkiem zagaja rozmowę, a następnie, niczym w filmie akcji Boguś, bo tak na imię zalotnikowi, pojawia się w domu doktorstwa pod pretekstem pożyczenia książki. Gospodyni wręcza mu "Popiół i diament", a następnego dnia siedzą już wspólnie nad brzegiem rzeki i młodzieniec obcałowuje kobietę. I nie mija minuta, gdy wbiega do wody, by popłynąć na drugi brzeg i zerwać naręcze tataraku.
W kadrze widzimy tę roślinę rosnącą na pierwszym planie - nie trzeba było płynąć, wystarczyło sięgnąć. Ale nie byłoby tak potrzebnej w filmie tragedii. Bowiem nagle wysportowany chłopak z niezrozumiałych przyczyn zaczyna tonąć. Marta próbuje go ratować, ale w pewnym momencie odpuszcza i tu dzieje się rzecz dziwna, bo nasza bohaterka zaczyna biec i to wcale nie po to, żeby szukać pomocy. Wdrapuje się na most. Widzimy, jak z rzeki wynurzają się nurkowie, a zdezorientowani członkowie ekipy krzyczą: "Pani Krystyno, proszę wracać!".
Marta/Krystyna tymczasem łapie okazję, zdejmuje perukę, a my prości widzowie rozumiemy, że w tym oto momencie fikcja połączyła się z rzeczywistością. Niestety, nie wiemy czy to Janda tak się przejęła rolą, czy też takie zwieńczenie fabuły wymyślił sam mistrz Wajda.
Magdalena Rigamonti
POLSKA Dziennik Zachodni
____________________________________________________________________________________________
Recenzja filmu "Tatarak", reż. Andrzej Wajda
22 kwietnia 2009
Historia powstawania tego filmu zasługiwałaby na film. Najpierw pojawił się pomysł ekranizacji opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza, z którym Andrzej Wajda ma jak najlepsze doświadczenia („Brzezina”, „Panny z Wilka”). Ale „Tatarak” to utwór zwięzły, przy nadzwyczajnych wysiłkach scenarzysty dałoby się może nakręcić film 40-minutowy, ale nic więcej. Podejmowano zatem próby dopisania dodatkowych wątków do oryginału, angażując autorów tak znanych jak Olga Tokarczuk, lecz rezultaty nie były do końca zadowalające. Wtedy do sztuki wmieszało się życie. Krystyna Janda zaproponowała, że opowie o śmierci swego męża, operatora Edwarda Kłosińskiego, z którym Wajda współpracował wielokrotnie i który miał robić zdjęcia do „Tataraku”. Reżyser, który nieprzypadkowo na ostatnim festiwalu w Berlinie dostał nagrodę za „wyznaczanie nowych perspektyw sztuki filmowej”, zrozumiał natychmiast, że to jest owo uzupełnienie Iwaszkiewiczowskiego opowiadania, którego dotychczas bezowocnie poszukiwał.
Monolog aktorki doskonale wpisuje się w klimaty „Tataraku”, w warstwie fabularnej opowiadającego o fascynacji starszej kobiety młodym chłopcem, ale w istocie o przemijaniu i śmierci. W rezultacie mamy na ekranie trzy główne uzupełniające się wątki: rozbudowany w niektórych momentach oryginał, wyznania Jandy oraz film o tym, jak powstaje film. Ta trzecia warstwa, pomijając prolog, w którym twórcy czytają początek opowiadania Iwaszkiewicza („Tatarskie ziele ma dwa zapachy...”), jest chyba najsłabsza. To, co zostało wzięte wprost z oryginału, Wajda przekłada w swoim stylu na język obrazów. Niech się Mistrz nie obrazi, ale najważniejsza w tym filmie jest Krystyna Janda. Gra Martę z Iwaszkiewicza, a wprost do kamery opowiada przejmująco historię umierania męża, aż do samego końca. Nie dajmy się jednak zwieść pozornej spontaniczności tych sekwencji – to nie są bowiem improwizowane monologi, to jest najprawdziwsza aktorska kreacja. Kto Jandzie grającej Jandę uwierzy, tego film głęboko poruszy. Kto nie uwierzy, będzie zapewne rozczarowany. Ja uwierzyłem.
Zdzisław Pietrasik
POLITYKA
____________________________________________________________________________________________
Młoda śmierć (kino)
Andrzej Wajda powraca do bardziej kameralnego tonu i po latach sięga po prozę Jarosława Iwaszkiewicza, by raz jeszcze zmierzyć się z tematem śmierci panoszącej się w ulotnych dekoracjach ludzkiego przemijania. Eros i Tanatos biorą się za bary, szkoda tylko, że zamiast funeralnego szumu tataraku słychać tu zbyt często szelest papieru.
Napisane krótko po wojnie kilkudziesięciostronicowe opowiadanie to historia starzejącej się żony prowincjonalnego lekarza, która w samotni małego miasteczka próbuje zapomnieć o traumie związanej ze śmiercią dzieci (obaj synowie zginęli w Powstaniu Warszawskim). Pewnego dnia zwraca uwagę na dwudziestoletniego Bogusia, w jego młodości i świeżości dostrzega szansę na ucieczkę przed przemijaniem. Nawiązuje z nim specyficzną, na poły matczyną, na poły erotyczną relację, jednak ucieczka przed śmiercią okazuje się daremna, ta ostatnia jak zawsze zaatakuje z najmniej oczekiwanej strony. W filmie rolę Marty wspaniale kreuje Krystyna Janda, co ciekawe – w wyniku zabiegów reżysera, to ona sama, a nie literacka postać, staje się główną bohaterką filmu i jego największym atutem. Wajda postanowił bowiem połączyć opowiadanie Iwaszkiewicza z nowelką Sandora Maraia, a także napisanym specjalnie do filmu monologiem Jandy. Mamy więc trzy różne filmy mające spleść się w jedną opowieść, w której głównymi tematami są: śmierć, starość i... aktorstwo.
Pomieszanie tych trzech narracji wyszło nadzwyczaj dobrze, choć przyznam, że włączenie wątku osobliwego making offu, podczas którego obserwujemy próbne sceny, rozmowy reżysera z aktorami, wreszcie ucieczkę Jandy z planu, jest co najmniej dyskusyjne i słabo koresponduje z resztą filmu. Zabieg "film w filmie" w polskim kinie pierwszy wykorzystał Wajda we "Wszystko na sprzedaż", tam chodziło jednak o nakreślenie pewnego "krajobrazu ze stratą w tle", w "Tataraku" podobny chwyt jest już tylko niepotrzebnym dodatkiem. Nie da się tego powiedzieć o wspomnianym już monologu Jandy. Aktorka, siedząc w pustym i ciemnym pokoju, stylizowanym na obrazy Edwarda Hoppera, opowiada o chorobie i śmierci swojego męża, znanego operatora (współpracownika Wajdy) Edwarda Kłosińskiego. Bez kojarzonej ze sposobem gry aktorki emfazy, w obiektywie nieruchomej kamery, bez zbliżeń, spokojnym głosem opowiada intymną historię własnej straty. To czysty teatr, ale podzielony na części świetnie korelujące z Iwaszkiewiczowską opowieścią. Spowiedź wielkiej aktorki dopełnia historię powieściowej Marii, przełamuje konfesyjność opowieści.
Ta ostatnia nie wynika z literackiego pierwowzoru, a postępującej ostrożności reżysera i zaniku czegoś, co można by nazwać zmysłem dwuznaczności. U Iwaszkiewicza relacja Marty i Bogusia jest niezwykle ambiwalentna, oparta na nieustającej grze między niewinną czułością a pożądaniem. Reżyser wyzuł ją z tej szczególnej zmysłowości, ujednoznacznił, odarł z intrygującego erotyzmu. Przywiązanie do oryginału owocuje "szeleszczącymi" dialogami, szkoda że Wajda równie hojnie nie czerpał z tego, co u autora "Panien z Wilka" najbardziej filmowe. Na szczęście nie odejmuje to ekranizacji siły. Antynomie między rozbuchaną przyrodą a gasnącym życiem, witalnością a przemijaniem, młodością i starością ("nienawidzę młodych kobiet – powie bohaterka – to takie pretensjonalne") zostały zachowane i pięknie oddane kamerą Pawła Edelmana. Tak więc mimo zastrzeżeń ci, którzy marzyli, by zobaczyć jeszcze jeden film Wajdy, o którym nie będzie trzeba mówić dobrze tylko ze względu na szacunek dla Mistrza, powinni czuć się usatysfakcjonowani.
Michał Burszta
FilmWeb
____________________________________________________________________________________________
Między prawdą uczuć a grą
22-04-2009
Czy osobisty wątek Krystyny Jandy jest atutem czy skazą na filmie Andrzeja Wajdy – spierają się krytycy „Rz” Monika Małkowska i Rafał Świątek
Kontra: Ekshibicjonizm w scenerii z Hoppera
Monika Małkowska
Największym grzechem "Tataraku" jest nadmiar stylizacji. I to bynajmniej nie w partiach dotyczących przeszłości – klimaty Iwaszkiewiczowskie to specjalność Wajdy. Fałsz pobrzmiewa tam, gdzie ma dojść do głosu naga prawda – w scenach monologów Krystyny Jandy.
Andrzej Wajda kilkakrotnie z sukcesem ekranizował wielkiego skamandrytę. Tym razem postawił na wyjątkowo karkołomną figurę stylistyczną: metaforę zmiksował z weryzmem. Iwaszkiewiczowską fascynację tajemnicą bytu splótł z ocierającymi się o ekshibicjonizm wynurzeniami Krystyny Jandy.
Na pomysł łączenia w jednym dziele filmowym fikcji i realiów wpadło już wielu twórców. Jednak "Tatarak" nie ma nic wspólnego z "Osiem i pół", "Kochanicą Francuza" czy "Kinem Paradiso" – by przywołać kilka różnych koncepcji tzw. kina w kinie.
U Wajdy podwójna rzeczywistość nie podnosi wymowy fabuły ani nie dodaje siły zwierzeniom. To obce sobie byty, połączone osobą aktorki.
Co zaskakujące – straceńczy odlot doktorowej Marty ku młodości uosabianej przez Bogusia wydał mi się bardziej wiarygodny niż prawdziwy dramat Jandy.
Aktorka relacjonuje przebieg choroby i ostatnie dni męża. Snuje wspomnienia w pokoju, gdzie stoją tylko łóżko i krzesło. Umowna sceneria. Ani hotel, ani prywatne mieszkanie. Wpadające przez okno ostre słoneczne światło (reflektor?) wykreśla zarys niby-sceny. Bohaterka wstaje z czarnej jedwabnej pościeli, wsuwa stopy w ekskluzywne klapki na wysokich szpilkach (Manolo Blahnik?), otula ciało czarnym satynowym miniszlafroczkiem. Jest elegancka, efektowna. W takim sztafażu zaczyna grać. Zwierza się z intymnych przeżyć. Dlaczego nie potrafię dzielić z nią rozpaczy? Bo widzę, że to kreacja aktorska. Że Janda nie jest sobą, lecz siebie przedstawia.
Słowa nie raziłyby sztucznością, gdyby nie oprawa plastyczna monologów. To fałsz, imitacja. Aktorka nie zachowuje się spontanicznie, lecz przybiera pozy. Stylizuje się na bohaterkę obrazów Edwarda Hoppera.
Jakim cudem amerykański malarz realista przeniknął do "Tataraku"? Co ma wspólnego z Iwaszkiewiczem i osobistym dramatem Jandy? Nic. Po prostu jego płótna stały się modne. Przeniknęły do masowej kultury. I skaziły "Tatarak".
Pro: Wielki film o fenomenie sztuki
Rafał Świątek
Arcydzieło. Dzięki genialnie prostemu zabiegowi dopełniają się w nim dwie artystyczne wizje adaptacji "Tataraku" – koncepcja Andrzeja Wajdy i Krystyny Jandy.
Śmierć jest w tym filmie – podobnie jak w opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza – wszechobecna. Jej zapach skrywa tytułowe ziele. Wydaje się zamknięta w pokoju synów doktorowej Marty (Krystyna Janda) poległych w powstaniu. Pani Marta, choć jeszcze o tym nie wie, jest śmiertelnie chora. Zginie także Boguś (Paweł Szajda). Prosty chłopak – który obudził w niej matczyne uczucia – utopi się, zrywając tatarak. Jednak film Wajdy, w przeciwieństwie do prozy Iwaszkiewicza, nie jest opowieścią o sile namiętności. Reżyser nie eksponuje erotyzmu podszytego śmiercią, który przenika opowiadanie. Dla Wajdy "Tatarak" ma osobiste znaczenie. Mistrz dokonuje w nim bilansu własnej twórczości i życia. Wprowadza nawiązania do filmów szkoły polskiej, a zarazem podejmuje próbę spokojnego pogodzenia się z przemijaniem. Przygląda się również młodości, która fascynuje go witalnością, beztroskim patrzeniem w przyszłość. "Mnie zawsze ogarnia taki straszny wstyd, kiedy widzę jakieś młode życie" – mówi Marta o Bogusiu. Ale ja traktuję te słowa jak wyznanie samego Wajdy, który ma świadomość, że "życie przechodzi tak łatwo w śmierć", jak pisał Iwaszkiewicz.
Ekranizacja "Tataraku" przeplata się z monologiem Krystyny Jandy o śmierci jej męża Edwarda Kłosińskiego. Widzimy również ujęcia z planu, gdy aktorzy uczestniczą w próbie czytanej. Po co Wajda zdecydował się na zabieg odsłaniający filmowe kulisy? Dlaczego pozwala widzom oglądać intymne wyznanie aktorki, balansujące między ekshibicjonizmem a artystyczną kreacją? Janda wyznaje w monologu, że nie potrafi myśleć osobno o mężu i "Tataraku". Film, nad którym unosi się widmo jego śmierci, zrósł się z życiem. Kreacja Marty mogła powstać tylko dlatego, że aktorka sięgnęła do najgłębiej skrywanych emocji i użyła ich do zbudowania roli. Na tym polega właśnie fenomen sztuki, która pasożytuje na życiu, żywi się uczuciami. A jednocześnie ma moc oczyszczającą. Pozwala artyście wyrzucić z siebie ból, cierpienie, lęk i nadać im głębszy sens.
Monika Małkowska , Rafał Świątek
Rzeczpospolita
____________________________________________________________________________________________
I jeszcze WPROST:
kliknąć
____________________________________________________________________________________________
Jeśli Pani ma jeszcze cierpliwość, to naprawdę podziwiam. Ja pasuję, odpuszczam sobie lekturę tych wszystkich recenzji, sprawozdań, rozprawek, wrażeń i poczekam na własne.
(Te dwa zdania napisałam rano, kiedy też wkleiłam zaledwie dwa artykuły. Teraz jest 22:00, treści przybyło, a ja...nadal je czytam.)
Życzę...(sama nie wiem jakiej?)... Spokojnej i udanej, cokolwiek to dla Pani znaczy, premiery.
Pozdrawiam serdecznie,
Pani Osobista Researcherka
N.