przez riv-er N, 08.02.2009 17:23
Rozdział 2
Siedziałam w wannie i kombinowałam jak koń pod górkę. Kobieta musi sobie radzić, a kobieta z poślizgiem w odbieraniu rzeczywistości – jak to określał artystów mój ojciec – to już bez dwóch zdań. Więc siedziałam tak, w dawno ostygłej wodzie, z ołówkiem w zębach i liczyłam na głos.
- Siedem i dziewięć-szesnaście, i trzy – dziewiętnaście, i pięć – dwadzieścia cztery. Czynsz – 300, woda – 30, światło... – wśród własnego burczenia usłyszałam dźwięk telefonu. Zanim wygrzebałam go spod sterty ciuchów, dzwonienie ustało. Zabierałam się już za dalsze rzucie ołówka, kiedy znowu się rozdzwonił.
- Siedzę w wannie, więc jeśli to nie jest nic ważnego, to radzę się rozłączyć na dobre dwie godziny. Jeśli wygrałam dużą forsę, albo wycieczkę na Seszele, to możesz mówić! – wyrecytowałam tekst powitalny, odkładając notatki na kosz z bielizną.
- Umyć ci pięty? – tylko Mirek lubował się w tych częściach moich odnóży, co nie dawało mu jednak przywileju zakłócania mi spokoju, zwłaszcza w tym pomieszczeniu.
- Cześć gnomie! Moje pięty cię pozdrawiają, ale jeśli dzwonisz bez ważnego powodu, to reszta ciała postawi na tobie krzyżyk. Masz jeszcze szansę, żeby się rozłączyć – zachlapałam wodą i rozwaliłam cielsko na całej długości wanny. Odkręciłam kurek z ciepłą wodą, bo już stopy zaczynały mi odmarzać.
- Masz taki doskonały humor, że pewnie zastałem cię przy liczeniu rachunków – rechotał do słuchawki. – Jak stoimy? – ćwierkał ironicznie.
- Leżymy, jeśli już – warknęłam. – Jeśli nie sprzedam żadnego obrazu w tym tygodniu, to wychodzę za mąż za tego tłustego sąsiada z parteru, morduję go pierwszej nocy i uciekam z jego forsą do Nepalu. Ty się nie śmiej mały, bo ja naprawdę zaczynam głodować. W lodówce mam tylko rzodkiewki z zeszłego tygodnia i zsiadłe mleko, które już nawet na serek się nie nadaje. Kota nie karmie od trzech dni. Wygląda tak, że albo zapadł w śpiączkę, albo ćwiczy jogę – nie wiem, jeszcze nie doszłam do tego – naprawdę zrobiło mi się smutno.
- Ja właśnie w tej sprawie – słyszałam przez telefon, jak szeleści jakimiś papierami. – Pojutrze jest wernisaż prac tej młodej niemki, która pracuje w Akademii. Będzie kupa ludzi z branży i tych, który chcieliby coś kupić. Jeśli przyjdziesz, to może coś się trafi i wpadnie jakiś grosz. To ma być wystawa otwarta, więc możesz przynieść coś swojego. Poza tym będą ludzie, którzy cię znają. Jeśli dobrze się zakręcisz... – starałam się usilnie wychwycić cokolwiek z tego jego trajkotania.
Woda pomału zaczęła wylewać mi się z wanny, gdy padło coś, co mnie w końcu ostatecznie zainteresowało.
- Artur prosił, żebyś tam przyszła. Chce zamówić u ciebie jakiś portret. Poza tym mówił coś o jakimś przyjęciu, które chyba planuje.
- To czemu sam do mnie nie zadzwoni? – humor mi się poprawił na samo wspomnienie tamtego bankietu w zeszłym roku. Zarobiłam nieźle i ubaw był przedni.
- Nie wiem, nie mówił. Ale będzie tam na pewno i prosił, żebym cię tam zaciągnął.
- Przyjdę. Będę. Słowo honoru – sięgnęłam po ręcznik i zaczęłam się wycierać. – Zadzwoń do niego i powiedz, żeby po mnie przyjechał. Nie mam nawet na bilet autobusowy – mruknęłam i nie czekając na jego odpowiedź, odłożyłam słuchawkę.
Arti zadzwonił jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem. Siedziałam akurat na podłodze i grałam z kotem w bierki.
- Cześć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, bo pewnie zaraz zaczniesz do mnie dość brzydko mówić – przywitał się potulnie.
- Kochanie! – odparowałam słodziutko. – Czekam na ciebie, jak emeryt na listonosza z pieniędzmi. Tak bardzo się stęskniłam! Czemu do mnie nie dzwonisz, nie piszesz?! Zachowujesz się naprawdę nieładnie! – przybrałam ton mojej mamy. – Wstydziłbyś się!
- Dobrze się czujesz??? – facet nie mógł się połapać po takim przywitaniu.
- Artuś! Z nieba mi spadasz! Ja już tapety zrywam ze ścian! – byłam na etapie pierwszych pochlipywań.
- Zmieniasz wystrój? – usiłował wejść w temat.
- Nie! Mam nowe plany żywieniowe! Żrę tynk! – łkałam z przekonaniem.
- Słucham?!? – nic nie rozumiał, a mnie tak specjalnie nie chciało się tłumaczyć.
Machnęłam ręką, nie zwracając uwagi na to, że i tak mnie nie widzi.
- Daj se na luz. Powiedz lepiej, co to za wystawa i kto na niej będzie – zapaliłam papierosa.
- Większość ludzi to starzy znajomi, jeszcze z czasów studiów. Ale będzie też kilka nowych, wpływowych osób, które żyją takimi wystawami. Dlatego chciałbym, żebyś przyszła. Może coś sprzedasz, a poza tym mam do ciebie pewną sprawę – przybrał potulny ton.
Śmiać mi się chciało.
- Już ja znam tych wszystkich twoich przyjaciół, którzy – jak to ty mówisz – żyją malarstwem. Przez nich nie mam co do garnka włożyć. Hieny jedne! – rozejrzałam się z żalem po moim skromnym przybytku.
- Tak, tak. Ja cię doskonale rozumiem. Ale chciałbym, żebyś przyszła. Może coś sprzedasz – starał się mnie udobruchać. – Na wystawy tej młodej malarki przychodzi naprawdę dużo ludzi – dodał.
- Samo bezguście!- mruknęłam pod nosem.
- Słucham?
- Mówię, że nie ma się czym zachwycać! Ci wszyscy ludzie nie mają za grosz dobrego gustu. Jak można się delektować takim chłamem?! – krew mnie zalewała na samą myśl, że takie bohomazy rozchodzą się wśród koneserów jak świeże bułeczki.
- Jesteś zazdrosna? – nie wiadomo czemu Artiego cholernie to zainteresowało.
- Żebyś wiedział! Szlag mnie trafia, gdy patrzę na te wszystkie poniszczone płótna. Wiesz ile ja muszę zbierać, żeby kupić blejtram pod każdy następny obraz?! – w duchu zobaczyłam rachunki, które muszę popłacić.
- Słuchaj! Jak się zobaczymy, to pogadamy. Będę miał dla ciebie robotę, ale to nie jest sprawa na telefon – chciał jak najszybciej skończyć tę rozmowę. – Przyjadę po ciebie w dniu wystawy przed trzynastą, to zdążymy jeszcze wyskoczyć na lunch i wtedy wszystko ci wyjaśnię.
- Mam ochotę na homara – rzuciłam od niechcenia.
- Zgoda. Wiem, ze nie warto się z tobą targować. Przyjadę, jak powiedziałem. Aha! – chciał już się rozłączyć, ale najwyraźniej coś mu się przypomniało. – Ubierz się jakoś tak elegancko. Chociaż trochę. I błagam cię, nie bierz tego paskudnego beretu.
- Założę body i różowe kozaki na futerku! – palnęłam, gdy odkładał słuchawkę.
Przyjechał po mnie przed czasem. Latałam roznegliżowana po mieszkaniu, szukając drugiego buta do pary.
- I czego się tak gapisz? Lepiej byś mi pomógł szukać – pokazałam mu palcem duży pokój. – Nurkuj i grzeb pod regałem!
Popatrzył na mnie zdziwiony, ale nie protestował.
- Uważaj na stolik przy oknie. Ma... – w tym momencie usłyszałam przeraźliwy trzask łamanego drewna - ...uszkodzoną jedną nogę – dokończyłam odruchowo.
Arti wyczołgał się spod resztek stolika i przyszedł do mnie, do kuchni. Podał mi szukany but.
- Remont. Twoje mieszkanie potrzebuje remontu – zmierzył mnie zimnym spojrzeniem, otrzepując odświętny garnitur z resztek mojego mebla. Popatrzył po mnie dokładnie. – Brakuje ci jeszcze czegoś?
Wydęłam ironicznie usta.
- Oczywiście! Futra z norek, sauny, czarnego kawioru i pieniędzy na te twoje proroctwa o remoncie – popchnęłam go lekko w stronę wyjścia. – Rusz tyłek, bo robię się głodna, a jak jestem głodna, to zaczynam być niemiła, więc lepiej dla ciebie, żebyśmy zdążyli na ten obiecany obiad.
Na wernisaż dotarliśmy późnym popołudniem. Po dużej sali, w ciszy, przechadzała się śmietanka towarzyska ze świata wszelkiego rodzaju sztuki. Wystrojone pary podchodziły do zawieszonych na ścianach obrazów i szeptem wymieniały pochlebne opinie. Rozglądałam się wokoło. Tu i ówdzie mignęła mi jakąś znajoma twarz. Nie bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Starałam się nie podchodzić do obrazów, bo nie byłam pewna, czy uda mi się opanować chichot, jaki mnie nachodził przy najmniejszym nawet zerknięciu w ich stronę. Miałam ochotę napić się czegoś mocniejszego, ale stół, na którym mogłabym ewentualnie znaleźć coś dla siebie, otaczali goście, którzy zawzięcie dyskutowali ze sobą, wymieniając spostrzeżenia dotyczące oglądanych prac. Nie czułam się na siłach podejść do nich, wziąć trunek i następnie odejść bez słowa. Nie zastanawiając się długo, przy najbliższej okazji, capnęłam szklaneczkę z Whisky jakiemuś facecikowi, który akurat znajdował się przy mnie. Uśmiechnęłam się do niego w podziękowaniu, jednym haustem łyknęłam zawartość szklanki i pustą oddałam właścicielowi. Szkoda, że miał tylko jedną. Kiedy rozglądałam się za kolejną ofiarą, podszedł do mnie Arti z lampka koniaku.
- I jak ci się podoba? – zatoczył w powietrzu łuk ręką, którą zdążyłam już uwolnić z kieliszka.
- Nudzę się Misiu. A jak się nudzę, to robię się głodna, a wiesz co się dzieje, kiedy jestem głodna.
- Oglądałaś już prace? – pociągnął mnie za sobą do najbliższego obrazu, od którego właśnie odeszła jakaś rozentuzjazmowana para.
- Daj spokój! Przecież to chłam. Jak można się zachwycać sraczkowatymi trójkątami?! Nie patrz na nie, Misiu, bo dostaniesz zeza – chciałam już stamtąd iść.
- To jest sztuka, kochanie – przybrał mentorski ton, którego cholernie nienawidziłam.
- To jest zacofanie z trwałym upośledzeniem! Już ty mi kitu nie wciskaj, bo oboje wiemy, że takich bohomazów to by się wstydziły nawet dzieci specjalnej troski – wysyczałam na tyle głośno, że kilka najbliżej stojących osób spojrzało na nas z zaciekawieniem.
- Nie rób scen, bo się ludzie patrzą – odsunął się ode mnie kawałek.
- Mam to gdzieś – wzruszyłam ramionami. – Trzeba być po naprawdę ciężkim wylewie, żeby widzieć tu jakąś sztukę. Przecież ja mam papier toaletowy w takie wzorki! Ludzie, na Boga, trochę gustu! – litościwie popatrzyłam po gromadzących się wokół mnie gościach.
- Widzę, że nie podobają się pani moje prace – usłyszałam z niedaleka kobiecy głos. – Można wiedzieć: dlaczego?
- Można... – nie widząc osoby, z którą udało mi się nawiązać dialog, uśmiechnęłam się słodko do rozdziawionych gęb najbliżej stojących słuchaczy - ...ale nie wiem, czy wypada mi publicznie wyrażać takie opinie – przez wzgląd na optymistycznie rokujące stosunki z Artim, nie bardzo miałam ochotę na szczere wynurzenia.
- Ależ proszę śmiało. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi – wreszcie udało mi się zobaczyć moja rozmówczynię.
Przede mną stanęła mała, szczupła dziewczynka w skromnej zielonej sukience. Miała długie, rudawe włosy i nie wyglądała na więcej niż siedemnaście lat. Do całego wizerunku grzecznej uczennicy nie pasował jedynie drink, który co chwilę popijała patrząc na mnie z zaciekawieniem.
- Dziecko, czy nie za wcześnie na takie trunki? – odezwał się we mnie instynkt macierzyński. Odruchowo zabrałam dziewczynie alkohol i tak samo odruchowo od razu go wypiłam.
Chyba musiałam obrazić rozmówczynię, bo bez słowa wyrwała mi resztki swojego drinka i odeszła w drugi koniec sali. Wzruszyłam ramionami i przysunęłam się do Artiego.
- Dzikus! Przecież nawet nie wspomniałam o jej pracach! – spojrzałam na niego. – Tobie naprawdę podoba się ta wystawa?
Arti popatrzył na mnie zrezygnowany.
- Wiesz, ciebie nie można zabierać na takie imprezy. Zwłaszcza, jeśli przychodzą tam znajomi. Może ty naprawdę nie robisz tego celowo, ale jesteś w stanie każdego wyprowadzić z równowagi – przetarł dłonią czoło. – Ta kobieta jest w twoim wieku – dodał wyjaśniająco.
- Nie wygłupiaj się! A nawet jeśli, to co? Mam teraz iść do niej i przepraszać za to, że tak młodo wygląda?! Poza tym, jeśli mnie by ktoś tak powiedział, to bym mu padła do stóp i dziękowała za komplement – wzrokiem poszukałam małej po sali. Stała gdzieś z boku i od czasu do czasu obrzucała mnie zimnym spojrzeniem. Pomachałam jej wesoło, ale nie zareagowała.
- Wiesz co Arti, przynieś mi coś do picia, a ja pochodzę sobie po galerii i spróbuję przekonać się do tych dzieł sztuki. Może rzeczywiście to ja mam bielmo na oczach i nie rozpoznaję współczesnego Picassa – cmoknęłam w stronę najbliższego obrazu.
Gdy tylko odszedł, ruszyłam wzdłuż ścian w stronę obrażonej artystki udając, że kontempluję jej bohomazy. Przystawałam po kolei przy każdym, usiłując wiarygodnie udawać zainteresowanie. Aby należycie się na nich skupić, próbowałam z napaćkanych plam wyodrębnić kształty kieliszka, którego Arti wciąż mi nie dostarczał. Byłam jeszcze dość daleko od rudej, a już dostawałam oczopląsu. Kiedy zaczęło mi się kręcić w głowie, przyjęłam inna metodę kontemplacji. Stawałam przed płótnem, zamykałam oczy, po czym szybko zaczynałam mrugać powiekami. Każdy tak fragmentarycznie oglądany obraz z maniakalnym uporem prezentował mi wychudzone, zezowate nietoperze we wszystkich kolorach tęczy. Zaczynałam już martwić się o swoje zdrowie, kiedy wreszcie udało mi się dotrzeć do gromadki otaczającej urażona artystkę.
Na mój widok lekko zdrętwiała.
- To znowu pani... – wysyczała.
- We własnej osobie – rozbawiła mnie ta jej chłodna uprzejmość. – Niech się pani tak nie nadyma, bo nie ma o co. Wiele bym dała, żeby mieć taką słodką buźkę – miałam ochotę poklepać ją po rumianych policzkach.
Przyjrzała mi się uważnie. Pewnie myślała, że znowu sobie żartuję. Nie miałam już siły przekonywać jej o swoich dobrych intencjach.
- Słuchaj – spróbowałam ostatni raz – ja naprawdę do ciebie nic nie mam.
- A do moich prac? – zmarszczyła brwi.
- Aaaa, też nic. Słowo daję, że NIC do nich nie mam! – dla wiarygodności moich zapewnień z rozmachem walnęłam się pięścią w pierś. – Nic mnie z nimi nie łączy.
Wzruszyła lekko ramionami.
- A jednak się pani nie podobają.
- Może dlatego, że są jakieś takie... – popatrzyłam po zawieszonych na ścianach obrazach, po napaćkanych kolorowych figurach - ...kanciaste...
- Jakie?!? – mała ruda znowu nabrała nerwowego rumieńca.
- No, kanciaste. Sama popatrz. Ani jednego kółeczka – wskazałam na najbliższy obraz. – Tylko stosy kwadratów, trapezów i trójkątów. Kanciasta piramida.
W rudej się zagotowało.
- To jest kobieta z bukietem! – popatrzyła na mnie z rosnąca nienawiścią. – Wszystkie moje prace przedstawiają kobiety.
- Kobieta... Może rzeczywiście. Patrz, nie zauważyłam! – wlepiłam oczy w zabazgrane płótno, usilnie starając się odnaleźć na nim choćby namiastkę własnej płci. – Może to przez te kwiaty, ten niebieski bukiet mnie zmylił.
- To jest ręka... – rudą zaczynało telepać.
- Wie pani co, ja najwidoczniej się nie znam! – znudziła mi się ta bezowocna dyskusja i pomału zaczynałam czuć się jak na badaniach psychiatrycznych, gdzie delikwentowi pokazują takie kolorowe obrazki. - Może dlatego, że zawsze byłam kiepska z geometrii. Poza tym, po długim gapieniu się na te figury, zaczynam widzieć stepujące nietoperze, a to chyba nie jest zdrowy objaw?! – zerknęłam na nią ciekawie. – Pani nic takiego nie dolega? – pokazałam jej język, zrobiłam zeza i poszłam szukać Artiego.
Znalazłam go na balkonie. Stał z moim drinkiem w łapie i ślinił się do jakiejś flądry w średnim wieku.
- Misiu, kochanie. Szukam cię cały czas. Miałeś mi przynieść drinka – bez ceregieli przytuliłam się do niego i gorąco cmoknęłam w czółko. – Dzwoniłeś ostatnio do żony? – uśmiechając się do jego rozmówczyni energicznie zaczęłam wpychać go do pokoju.
Przy wejściu postawił się okoniem.
- Nie miałaś kiedy przyleźć?! Coś ty się do mnie przyczepiła?!? Czy ja ci kiedyś krzywdę zrobiłem? – miał dziką ochotę rzucić się na mnie z pięściami. – Wredna baba!
Z rozmachem wyrwałam mu trunek i łyknęłam sobie zdrowo.
- Ty mi tu nie podskakuj, bo już to małe rude zdążyło mnie wyprowadzić z równowagi – oddałam mu szklankę. – Chcę już stąd iść! Nudzę się, żarcie jest beznadziejne i do tego te wszystkie cholerne bohomazy działają na mnie stresogennie. Wychodzimy! – warknęłam.
- Zostaniesz jeszcze przez godzinę, choćbym cię miał przykuć do siebie! Nie po to umawiałem się z tyloma ludźmi, żeby teraz wyjść przed czasem – złapał mnie za rękaw i pociągnął w głąb sali. Zatrzymaliśmy się przy jednym z obrazów.
- Stój tu i udawaj wniebowziętą! – odwrócił mi twarz w stronę płótna. – No gap się intensywnie, bo słowo daję, że już nigdy cię do niczego nie zatrudnię!
Z politowaniem popatrzyłam najpierw na obraz, do którego mój ukochany znajomy przyklejał mi twarz, a następnie na niego samego.
- Powiedz mi jeszcze, co ma mnie tu najbardziej zachwycić? – uśmiechnęłam się słodko.
Arti zgromił mnie wzrokiem, a następnie spojrzał na obraz. Zielono-żółte bohomazy rozlewały się po całym płótnie. Idąc za stwierdzeniem małej rudej, że wszystkie jej prace przedstawiają kobiety, łączyłam te koślawe figury w kształty choćby zbliżone moim własnym. Patrząc na mój rezultat kompozycyjny, zaczęłam kochać swój wychudzony szkielecik.
- To ma być kobieta – wspaniałomyślnie pomogłam Artiemu, który najwyraźniej nie wiedział, na co patrzy.
- Co? – zamrugał oczami i przysunął się bliżej do obrazu. – Ty chyba jesteś chora. Gdzie ty tu widzisz jakąś babę?! Przecież to nietoperz. Tu ma głowę... – zaczął jeździć palcem po malowidle - ...tu skrzydła, a tu nie wiem co, coś mu chyba z pyska wisi, chyba sznurowadło.
Miałam ochotę wyściskać go z radości.
- Arti, mordeczko, kocham cię za tego nietoperza, ale przy rudej lepiej z nim nie wyskakuj, bo gotowa jeszcze zwątpić w swój geniusz – poklepałam go po ramieniu i skierowałam się do wyjścia. Arti mając jeszcze przed oczami nietoperza ze sznurówką w zębach, odruchowo ruszył za mną. Widząc, że doznania wizualne nieco go zamroczyły, doczepiłam go do ramienia jakiejś damulki, która akurat przechodziła obok nas.
- Zadzwonię jutro, to powiesz mi, kiedy mam do ciebie przyjechać – rzuciłam na odchodne. – Jeśli to ma być bezpośrednio portret modela, to lepiej się pospieszyć, póki dni są jeszcze długie i jest dobre światło. I pamiętaj... – kiwnęłam głową w stronę gromadki ludzi otaczających młoda malarkę - ...nie denerwuj bogini, bo się nabawi nerwicy wegetatywnej – mrugnęłam do Artiego i wyszłam z tego cyrku.
Ostatnio edytowano Pn, 09.02.2009 21:11 przez
riv-er, łącznie edytowano 1 raz
riv
'Nie umrzesz za mnie, więc nie mów mi jak mam żyć...'