Od 2 dni załatwiałam aparat fotograficzny. Bo lepszy, bo większe zbliżenie, bo pewniejszy, bo nie ma szans by zrobić nim złe zdjęcie. W końcu dostałam go. Wymarzony, upragniony, bez baterii. O 21 w panice latałam po Warszawie szukając 4 akumulatorów konkretnej firmy i pojemności 2500. Kupiłam. Ładowałam całą noc. Rano włożyłam je do aparatu i ... i nic. Nawet nie drgnął. Z pracy się zwolniłam, pędziłam szukać ojca na lotnisku. Stałam na środku Okęcia i krzyczałam - Tato napraw! Nie wiem jak to zrobił, ale naprawił. Po drodze jeszcze dentystka i spotkanie na Chodakowskiej. Najważniejsze było, że aparat działa. Na Rondzie Wiatraczna mój autobus miał wypadek. Godzina 17:12, a ulica wciąż zablokowana. Pobiegłam pieszo. Stałam pod drzwiami auli i myślę sobie "nie wejdę". Ktoś mnie wepchnął, weszłam spóźniona o 15 minut. Wstydziłam się wyjąć aparat. W końcu pomyślałam, że nie po to walczyłam o niego 2 dni by teraz się wstydzić... Wyjęłam, lampa nie chciała działać, coś zapiszczało, zatrzeszczało, mój niezawodny, 1 klasy aparat za grube tysiące, którego zdjecia są w 102% ostre zrobił zdjęcie... Jedno jedyne...
Ale i tak lubię to zdjęcie