Droga Pani Krystyno!
Jestem ciekaw, co się stanie, gdy wkleję tu Mimozę. Na wszelki duch żegnam się błyskawicznie i już mnie tu nie ma.
Marek J.
MIMOZA
gdy wszyscy są obcy /to każdy jest swój
Zdzisław Pruss
„Wszystko składa się z”
Obrok przynoszą mi do celi, dostarczają do luksusowego karceru z wygódką i telewizorem na baterię. Pozwala to uniknąć natarczywych indagacji. Znasz mnie: nigdy nie lgnąłem do wymuszonych objaśnień. Nic nie mogło mnie nakłonić do nich, a tym bardziej wtedy, gdy byłem przeświadczony o istnieniu podtekstów, gdy wyczuwałem pismo nosem, gdy wietrzyłem, że pytającego nic a nic nie obchodzą moje niewygody, a wspomina o nich tylko po to, by zaspokoić swoje wścibstwo i nawet jeśli mu powiem, co mnie nurtuje, na przykład, dlaczego wyglądam tak, jak wyglądam, to przecież nie podtrzyma konwersacji, to przecież zachowa się tak, jakby już od dawna wiedział, co powiem, jakby od dawna znał wszelkie moje wady, bo z jego strony był to tylko konwencjonalny zwrot, jakieś grzecznościowe szczebioty idioty.
Pokój, do którego mnie zapchano, jest ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie będę miał za wiele miejsca na fikołki. W razie czego mam blisko do przytrzymania się mebli. Co do mebli: stoi tu sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, łóżko, szafka, w której ukrywam niedojedzone zwłoki kurczaków i kumys.
¦ciany są kremowe, sufit biały, wykładzina w kolorze czerwonym, okno z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza, ludzie uprzejmi, tak więc jest mi dobrze, tak więc nie powinienem narzekać, bo nie pamiętam tu o świecie pozostającym na zewnątrz, bo mogę tu sobie pozwolić na beztroskę. Jest również przedpokój, kafelkowy trakt prowadzący do wyjścia na korytarz. Ale z wyjścia korzystam rzadko, przeważnie nocą. W dzień nie wychodzę, ale mogę uczyć się. Męczy mnie nauka, czytam. Nuży czytanie, słucham radia lub oglądam płytki z encyklopediami, liżę świat przez komputerową szybkę, i tak mi się kula. Staram się nie myśleć o chorobie, być cały czas zajętym pracą.
Mam też miniaturowy balkon i otwieram go, by nawdychać się normalnego powietrza. Siedzę na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń powinna zdziałać cuda, bo lekarz mówi, że zmniejszy to rozmiary mojej melancholii.
Sprawy należące do tutejszych rytuałów, poranne budzenie, mycie, wygodne układanie w barłogu, ożywione czekanie na żarcie i na magistra od fizycznej tężyzny, zajęcia te pozwalają mi przetrwać to, co było, choć na moment nie myśleć o tym, co jest, co nastąpi. Lecz jest mi dobrze tylko w dzień, bo gdy zbliża się noc, a razem z nią pojawia się strach, popadam w podłe nastroje. Nad ranem rozpraszają się w codziennych wydarzeniach. Jednak przychodzą znowu, znowu są, wtedy zwłaszcza, gdy urzęduję w łóżku, gdy leżę i zastanawiam się, kiedy to było, miesiąc, rok, parę dni temu, gdy zastanawiam się, co mógłbym ci ofiarować teraz?
*
Co było, to przeszło, nie ma dni, lat, miesięcy, nastąpił kres, rozpoczęła się nowa runda. Mogłem przewidzieć, że tak się to skończy, mogłem zrozumieć, że cały ten układ zdarzeń nazywanych przypadkami, żyje tylko we mnie.
Ostatecznie tyle jest innych kobiet. Tuziny dziewczyn, a każda bez Twojego uroku. Nie mam ochoty na ich poznawanie, na słuchanie ich uroczych kłamstw, wymówek, plotek wypowiadanych półszeptem. Tyle różnych od Ciebie, że myśląc o nich, chcę zobaczyć Cię z bliska, z bliska chcę zanurzyć ręce w Twoich włosach, ujrzeć Cię, zamiast twarzy z fotografii.
Wyobrażam sobie, że błądzę jesiennymi ulicami miasta, że odwiedzam bary, knajpy, mroczne zaułki w padającym deszczu. Wyobrażam sobie Twoje oczy, ich kolor, ich uśmiech, wyobrażam sobie pieszczoty, swobodne błądzenia rąk, trafiania w miejsca sprawiające, że drżysz. Wyobrażam sobie place, inne nazwy wąskich ulic, parki z ławeczkami, drzewa bez liści zwiastujących ciepło, ludzie uciekający przed deszczem, wystawy przeładowane feerią zbyteczności, przedmioty otulone światłem, przepojone świergotem wystraszonych wróbli, zmokniętych, oczekujących antraktu, nadejścia słońca, sylwetki omijające kałuże, ich nasączone wodą twarze, kobiety w zabłoconych kozaczkach, w ponurych trepach z wyprzedaży, ich podszyte wiatrem kurtki, ich dłonie zniszczone dźwiganiem niespodzianek.
Poznaję; oto jestem świadkiem mijających obrazów, impresyjnych obrazów przeniesionych z innego świata, świata bez Ciebie. Poznaję, lecz sen trwa nadal, nadal jestem w jego wnętrzu, lecz w innej scenerii. Boję się, że do celi włamie się kruk podobny do lekarza, przedrze się przez umocnienia z poprzewracanych mebli, przez moją przemyślną, misterną kompozycję utrudnień dojścia do wyra, że zapyta, dlaczego krzyczę, a ja odwrócę się do ściany i nie będę umiał dać mu odpowiedzi. I rzeczywiście, moje obawy potwierdziły się, bo lekarz wszedł, jakby stał przed jej progiem, jak gdyby nasłuchiwał za jej drzwiami, co ze mną.
Z jego twarzy emanował zaraźliwy spokój. Nie trzeba było mu opowiadać, w czym rzecz. Od razu podszedł do mnie, ominął moje śmieszne przeszkody i klepnął w plecy, podał kompot stojący na szafce, otworzył okno i usadowił się na krawędzi łóżka. Pogładził mnie po głowie i objął przytulając do piersi. A gdy zacząłem wracać do siebie, ułożył mnie w pościeli, zawinął w kołdrę i trzymając mnie za rękę, czekał, aż zapadnę w sen. Po kwadransie wstał, zgasił światło i ostrożnie wyszedł, nie spoglądając na mnie. I tak jest zwykle, tak jest do czasu, gdy skończy się nocna zmiana, aż do chwili, gdy mnie opatrzą, gdy zobaczę, że w mojej skrzynce pocztowej znowu nie ma twojego listu.
***************************************
Czy Ci mówiłem o rodzinie? Miałem ją, choć nie zgadało się. Chciałbym, byś trochę wiedziała o niej. Zacznę od pieca. Początek jest o Mamie. Był to wtedy czas, gdy wolałem nudzić się zespołowo, wolałem wyjść na podwórko, zobaczyć inne dzieci, dowiedzieć się, jak żyją, co robią, kiedy starych nie ma na horyzoncie, czy mają prawdziwego Tatę.
Jednak coś za coś: mogłem się z nimi zadawać tylko na podwórku. Do nas, do domu, nie miały po co przychodzić. Za dużo im było nie wolno. Wszędzie wysprzątane na błysk, trzeba wkładać pokrowce na buty, nie zostawiać śladów na meblach. Zbyt głośny śmiech zawadzał Mamie, rozpraszał ją.
Przybiegała z awanturą, stawała w drzwiach i zabierała się za troskę o nieletnich, za rozważania o ich niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelką ekspresją.
Cudze szczęście było dla Mamy obrazą. Jeżeli w domu wisielca nie wypada nawijać o stryczku, to przy mnie nie uchodziło manifestować radości. No, a kto udźwignie tyle zakazów? Toteż na ogół siedziałem sam; w pazurach maminej opieki.
W pokoju mogłem być sobą, zajmować się czym chciałem, w głównej mierze udawaniem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Zamykałem drzwi na zasuwkę i od razu znajdowałem się poza wszelkimi odgłosami. Zasłonięty w bezpieczną kotarę z ciszy, uchylałem okno wychodzące na chodnik, na ludzi maszerujących aż do rogu. Dalej znikali za wysokim drzewem, rozmazani, niewyraźni.
W domu jednak byłem nieczęsto. Przeważnie bawiłem w szpitalach, ciesząc się nieustannie podłym zdrowiem, na ogół zawierałem znajomość z rehabilitacjami w licznych sanatoriach. Szpitale były dla mnie drugim domem, oazą i emfatycznym deptakiem, były ratunkiem przed szyderstwami pochodzącymi od najbliższego otoczenia, od sąsiadów z piętra, od ironii tych, których mogłem lekceważyć na zewnątrz, którzy jednak ranili mnie, gdy zostawałem niczyj.
Lecznice i sanatoria były moją ucieczką, a zarazem – wyzwoleniem od skrępowania wobec ludzi, z którymi nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Byłem tam wśród swoich, w miejscu znanym na wylot, byłem jednym z wielu odmieńców, nie wyglądałem na cudaka, uczestniczyłem w życiu całkiem nowym, jeszcze nieznanym, a już podniecającym.
Mięliśmy wspólne tematy, podobne problemy, mogliśmy porozumiewać się bez omówień i szczegółowych wyjaśnień, a wrażenia ze wszystkich pobytów w tych miejscach układały się nam w mozaikę: chcieliśmy znaleźć się w punkcie, który byłby sumą doświadczeń, wypadkową systemów leczenia, kwintesencją prowadzonego życia!
Na próżno.
A mimo to, były pobytami jedynymi w swoim rodzaju. Niepowtarzalne były usypiania w towarzystwie argusowej lampki palącej się przez całą noc, lampki kontrolującej podświetloną, fioletową ciemność sali, omiatającej, jak punktowy reflektor, przestrzeń wypełnioną workami z duszą, niezapomniany był przejmujący szczęk sprężyn materacy wypełnionych pękatą zawartością ciał ze szklistymi oczami, kadłubów z nosem podłączonym do tlenowej butli.
Nie mogłem zapomnieć o dniach spędzonych na badaniu, na ceremonialnych obchodach z ordynatorem i jego uniżonym orszakiem, o mierzeniu temperatury, poziomu cukru i pytań o stolec, o najściach studentów odbębniających rok.
Rozpoczynały się zapaleniem górnego światła, widokiem nocnego posługacza, pielęgniarza, który, ostentacyjnie ziewając, wachlował się niedomkniętą połową drzwi, nie, nie mogłem zapomnieć, że razem z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się ich fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce, jeszcze nieśmiałe, a już wczorajsze.
Tak, pamiętam, że mój kontener na boleści odzyskiwał z rana realną powierzchnię; przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość wyzdrowienia. Przeszłość, która nigdy nie odchodzi, zaczynała wypływać z ciemności na wierzch i podnosili się z łóżek rozczochrani mężczyźni w podkoszulkach, mężczyźni z twarzami porośniętymi srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek. Umywalek było cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z miejsca, w którym leżałem czekając na miskę, z miejsca, skąd wydobywał się przenikliwy smród śluzówki, moczu i odleżyn, słyszałem dziarskie prychanie i opłukiwanie maltretowanych bród i widziałem, jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie woda. Pamiętam też ostry zapach skłębiony z wonią drugiej, lepszej strony sali, części przeznaczonej dla jeszcze chodzących. I pamiętam, że mieszał się ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przesłodzonych kompotów i kalesonów na zmianę.
*
Mama nie była w stanie załatwić niczego dla siebie. Dla mnie - tak. Dla mnie były najlepsze rzeczy. Najlepsze i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie prosto z krzaka. Sama poprzestawała na resztkach. Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała, gdyby mnie dopuściła do zaradności.
Nie pozwalała mi niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć. Jej refrenem było powiedzenie: t o nie na twoją głowę, ja t o zrobię lepiej, ty t e g o nie potrafisz, rób tylko to, co możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj niczego nie potrafię. Nie potrafię, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, były to słowa, które, po przebudzeniu, pierwsze przychodziły do mnie.
Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem wchodzą mi do głowy poszczególne informacje, jak ciężko przyswajam sobie różnorodne wiadomości, zwłaszcza daty, była zdania, że nie należy mnie chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować do nich, bo może mnie to zmanierować, wpędzić w spoczywanie na laurach, w porzucenie umysłowych treningów. Uważała raczej, że należy nie dostrzegać tych moich efektów przy mnie, traktować je w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej, jak do terapeutycznych ćwiczeń mojej roztrzepanej pamięci.
*
A ojciec? Mój tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego. Zrównoważonym krokiem udał się na dworzec i najbliższym osobowym z przesiadką w czyśćcu, pojechał do diabła. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak wyrwało się Mamie, skapcaniał i był już pod każdym względem niedorajdą, i, zamiast uganiać się za babami, powinien spać na własnych plecach.
*
Dziadek, ojciec mojego ojca, wymknął się z życia po angielsku. Nie mógł dostosować się do warunków panujących w naszym domu, do kołkowatego syna z muchami w nosie, do jego żony przejętej mną, do mnie, pełzającego wybryku natury.
Byłem wtedy poza domem, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać. Gdy jeszcze żył, gdy po śmierci babci mieszkał z nami, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.
*
Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Zacząłem kolekcjonować pocztówki, wyblakłe albumy z podobiznami antenatów. Pocztówki pochodziły z odległych czasów, z czasów tak zamazanych, że kiedy starałem się o nich dowiedzieć czegoś bliższego, nikt nie mógł zaspokoić mojej ciekawości. Przedstawiały zdjęcia z nic mi nie mówiących miast i kurortów, były sepiowymi wizerunkami nieistniejących domów. Przeglądałem je z mieszanymi uczuciami. Jeżeli dotyczyły znanych mi osób, wywoływały we mnie przeszłość, odżywały w pamięci. Z ich powodu znajdowałem się myślami blisko tych, którzy odeszli. Lecz gdy ukazywały twarze, których nie znałem, wyrzucałem je do kosza, gdyż nie były dla mnie warte ocalenia.
Zbierałem też płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, z biografiami malarzy, kompozytorów, literatów i ich dziełami. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania, osuszyć zbiorniki z wybujałymi oczekiwaniami, a przede wszystkim kolekcje te utwierdzały mnie w coraz dotkliwszym poglądzie, że co było do powiedzenia, zostało już powiedziane wcześniej i mądrzej i w związku z tym nie należy otwierać wyważonych drzwi. Byłem więc ostrożny w ich doborze: wolałem książki Niemodnych Mistrzów Pióra, niż powielaczowe cymesy odkrywców z przeceny, wolałem twórczość zwolenników rzetelnej wiedzy o otaczającym świecie, od wagonowych produktów literatury spożywczej, od wzniosłej szmiry z ambicjami kleconej brudnym palcem na sztucznym kolanie. A w przerwach między atakami złudzeń na poprawę mojego zdrowia, Mama wymagała ode mnie umysłowych treningów, zmuszała do gimnastyki intelektualnego mięśnia sprawdzając, jakie mam wyniki, czy osiągam postępy. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z komputerem, ale „ostatni dzwonek” był za bardzo przebiegły, za każdym razem sprawiał mi baty.
Wstawałem wtedy przed nią, wstawałem za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać, bo uważałem, że bez wstawania w środku nocy, życie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem, bez trudu, bez karkołomnych interpretacji, za pierwszym podejściem, uchwycić jej sens, mogłem leżeć pod pierzyną i czytać długo w noc, mogłem czytać aż po świt, gdyż miałem cały dzień na odsypianie zaległości. Daty, monotonna zmora uczenia się ich na blachę, mozół wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwał się tak nieoczekiwanie, jakbym znalazł się w zupełnie nowych obszarach rzeczywistości, jak gdybym wskoczył w lepszy świat, w świat, który już mnie nie przerażał. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały się w jeden, spójny akt.
Z początku traktowałem to zbieranie jak zabawę w gromadzenie przydatnych informacji, jak fajną metodę zabijania czasu. Lecz gdy któregoś dnia byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem jej głos, niechcący usłyszałem, jak chełpi się moimi postępami, jak opowiada znajomym ze schodowej klatki, że już nie martwi się o mnie, że już wie, iż któregoś dnia wyjdę na ludzi.
*
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, gdy spece od medycyny poradzili jej, by mnie przekonała, bym pogodził się ze swoją aparycją, bym dał sobie siana z wychodzeniem z domu, gdy oznajmili jej, że powolutku mogę żegnać się z planami na przyszłość, że już mogę odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, że nadszedł dla mnie najwyższy czas na przestawienie zwrotnicy i studiowanie nekrologów, płytki zaczęły pokazywać mi miejsca, do których nie pojadę, miejsca utracone, amputowane, miejsca, do których trafić nie miałem szans i ludzi, których nie poznam. I nie tylko płytki. Naraz cały dotychczasowy świat skurczył się, złachmycił, z hałasem zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami.
Mówili jej, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera co jest i chodu, więc nie powinna tracić wiary, martwić się moją skoliozą, że ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, jakieś wyjścia, przejścia i dojścia, jakieś sanatoria i domy z opieką, że jeszcze nie ma tak, by nie wolno było żywić nadziei, przecież znane są przykłady, że ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, że klops, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest, że fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem, więc powinna mnie przekonać, bym odstawił zmartwienia, powinna przekabacić mnie na rozsądek, na to, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniach, w ufności do nauki, do postępu, nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: “kto tu kim rządzi”, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale ruszył powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od razu i nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni zbawczymi radami, poleceniami, pociechami i przestrogami, toteż Mama załatwiła mi szkołę średnią - wieczorową, ogólniak dla pracujących i wózek na dojazdy. Miałem mieć indywidualne toki, specjalne zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze nie pozwalali. Pogadała więc z kim trzeba i nikt się nie czepiał. Nikt też nie traktował mnie specjalnie, przeciwnie. Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem. Przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa, uczyłem się jednak pilnie, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, by uspokoić Mamę, że poradzę sobie, gdy zostanę sam.
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie z daleka. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdy poznaliśmy się, siedział tuż przy tablicy, a ja stolik za nim, tak że jego twarz poznałem dopiero na przerwie. Początkowo nie zrobił na mnie wrażenia. Lecz sprawa się rypła, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa, nie spytał o moją kontrowersyjną prezencję, nie macał mnie przez serwetkę i nie wykonał żadnego aluzyjnego gestu, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem. Przyjąłem bez oporu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Wiesz sama, jaki ze mnie kontaktowy typ. Bałem się jednak odmówić mu, bałem się zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że zaciągam się bez odrazy i po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami, że wszystkich ludzi upycham do jednej, znormalizowanej reklamówki z przesądami, zrozumiałem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki. Zrozumiałem też, że przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nim.
Później wspólny papieros stał się tradycją naszych małomównych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie.
Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, inni dyskutowali z belframi, popisywali się dętą elokwencją i wpadali na nieuctwie, natomiast z nim nie dawało się porozmawiać, bo nie wyrażał poglądów, tak że nie byłem pewien, czy jakiekolwiek ma. Lecz kiedy już zdecydował się odezwać się, wyszło, że ma. O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, mogłem zwrócić na siebie uwagę, przez moment skupić jego rozproszoną czujność, przez chwilę, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim pogadać. Kiedy więc otworzyliśmy niepotrzebne blokady i rozluźniliśmy swoje maski, umówiliśmy się na wzajemne przepytywanie się z utrapień i już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę.
Byłem zasadniczy, byłem nieugięty, pełen elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem do jej zdrowego rozsądku. Przecież chce, bym miał przyjaciół, bym nie był sam, a Wiktor jest nim od wczoraj. Przekonywałem ją, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował, i, by wzmocnić efekt moich filipik, dodawałem inne rzewne brednie.
Mama wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest taki jakiś i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostało dla mnie zagadką. Może nie godziła się, że zajął moje serce, może inne były tego powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, przygotowała kawę, były nawet ciasteczka, zezwoliła nawet, by rozbrzmiewała muzyka z metalu i spotkaliśmy się.
Wiktor zachował się ok. Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał zeszyty pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, nie odniósł więc zamierzonego efektu. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, elektroniczny odkurzacz mojej pamięci, wysłużony składak, z którego byłem w dużym stopniu dumny.
Mogłem też pochwalić się zbiorami. Pokazywałem mu wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu się z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do zaznajamiania go z bibliotecznymi działami z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w puszkę z inteligencją, w bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, w narośl nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, że gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, dlaczego tak opornie przebiega proces uczenia się człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów jest przyswajane gładko i bez zastrzeżeń. Ludzie, stwierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić się na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować swoją szałową kreację z cierpienia. Ich nawykiem, ich obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo. Jest im dobrze, bo jest im źle. Trudno znieść im widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszają się, dodają z natychmiastowym przekąsem, w formie usprawiedliwienia się z zawiści, że ma parchy. Osobnik zadowolony, budzi w nich siarczystą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało nasze schodzenie z drzew, by zaszły mentalne przeróbki.
Nie podejrzewałem go o ukrywanie takiej ilości oskarżycielskiego wzburzenia. Był rozgorączkowany i wściekły. Dla uspokojenia, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe zwoje, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, swoje płytki z lekturami, wirtualne, bezwonne cegły do czytania, książki zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor popadał w chwilowe odrętwienie, w przejściowy stupor, zaraz jednak otrząsał się, wracał z przemyśleń i powiadał, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum zjawisk, że jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej.
Nie mówiąc, dlaczego, porzucił swój dom, zerwał z nim poprzednie więzi. Wkrótce zamieszkał z nami. Mama przed śmiercią, przed złożeniem mnie tu, zdążyła przekonać się do niego. Długo w noc prowadziliśmy relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawialiśmy o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach.
A po tej krasomówczej rozgrzewce uderzaliśmy w pompatyczne, sentymentalne tony. Rezultat owego uderzania był ten, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja zasypiałem, a on zrywał się z legowiska i cwałował do pracy. A kiedy wracał, budził się mrok i zaczynaliśmy od nowa.
Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogwarzyć. Zaczął od wstępu, od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.
Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki różnorodnych teksów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Człowiek zdrowy, a do tego pracujący, nie może pozwolić sobie na luksus nieograniczonego czytania, na szperanie po inkunabułach. Jest zajęty praktycznym chodzeniem po linie, zdobywaniem środków i tak dalej. Kiedy kończy gorzkie żale nad skrzeczącą rzeczywistością, wali się do wyra na pysk, a w mózgu ma breję. Choćby wył ze wszystkich sił, nie jest w stanie przeczytać niczego poza brukowymi nagłówkami, bo nie potrafi skupić się na czymś trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Nie ma pojęcia, co czyta, nic do niego nie dociera, a jeśli już mu się wydaje, że z grubsza uchwycił sens przeżuwanego artykułu, zmęczenie poczyna płatać mu figielki z pamięcią, gdyż początek sensacyjnego reportażu z jakiejś paranoi, z jakichś wnikliwych dywagacji o ilości glutów na księżycu, nie konweniuje mu z jego zakończeniem. Rzuca więc gazetę, bo rano musi biec za autobusem i być w robocie przed szefem. Rano chwyta każdy nowy kilogram dnia, bo ruch we właściwym kierunku, to jego powołanie. Jego powołanie, to zapewnić sobie pracę i kołacze, bo praca uszlachetnia, bo w zdrowym ciele zdrowy muł, bo kto nie pracuje, ten jest fajtłapa a kto jest fajtłapą, ten zamiast witaj, słyszy żegnaj i gdzie nie zapragnie poleźć, wszędzie mu nie po drodze.
Osobiście należy do gatunku zapobiegliwych, nie potrafi chodzić wokół swoich interesów; przy byle okazji podkreśla, że nie ma człowieka, który by nie chciał znaleźć potwierdzenia sensu swojego życia. Nie tego, że jest Wielki, Niezastąpiony, że dysponuje stentorowym charakterem, że ma zagwarantowany, wydłużony czas istnienia, bo na taką ocenę może czekać tyko dureń w lakierkach, bo nie ma się na nią najmniejszego wpływu, lecz chce potwierdzenia tego, że istnieje nie tylko po to, by grabarz mógł utrzymać rodzinę. Chce być u z n a n y. A uznany, czy nie oznacza d o c e n i o n y? Bycie zauważonym nie jest możliwe bez natręctwa; kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje.
To, jak postępuje i kim jest, zależy od charakteru otoczenia, w którym przebywa. Zależy nie tylko od jego zaniedbanych, nie na czas ukierunkowanych skłonności, które przekształcają się w parodię, ale od tego, czym nasiąkał od poczęcia. Jeżeli od urodzenia był uczony nie poznawać innego świata, prócz świata pozorów, złudzeń powstających z lęku, jeśli wegetował pośród otaczających go, z grubsza ciosanych przedmiotów i żył nie mając dostępu do prawdziwego piękna, to skąd miał się dowiedzieć, że oprócz wojen, intryg i egoizmu, istnieje subtelność i wrażliwość? Jak ma być delikatny i kulturalny, skoro nikt mu nie pokazał, że za meliną, w której się wychował, obok tak uświęconych wartości, jak pół basa i kiełbasa, istnieje Mozart i bywają tęsknoty?
Ale wystarczy urodzić się nie w pakamerze z knajpą na parterze, nie w otoczeniu awantur o pietruszkę, lecz w zaciszu książek, wystarczy móc chodzić do muzeum, a nie po nim, widzieć na ich ścianach nie ramy i gwoździe, a obrazy, grać na fortepianie i rozmawiać z ludźmi mającymi coś do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki, więc chce się zmienić, pragnie tego już, natychmiast, bo sprzykrzyło mu się gonić w piętkę. Ma już poukładane w głowie, nic głupiego, na początek same plany i priorytety. Zacznie od zerwania z pracą, bo chce żyć jak ja, tyle że bez dobrodziejstwa inwentarza. Zna leżenie z teorii i wie, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już chce, tego akurat nie można, bo takie tam, no i troskliwi zawsze są na posterunku. Jeżeli jest krótkie i trwa parę miesięcy, można wytrzymać i przeczekać. Jeżeli jednak zanosi się na dożywotnie, innego wyjścia nie ma, jak zgoda na los. Chory dysponuje czasem wręcz niesamowicie rozległym i może poświecić się fantazjowaniu o niebieskich migdałach. O ile jest przy rozumie i ma dobry wzrok, może uprawiać seks z literaturą, doczłapać się do jakiejś pożytecznej idei, czy zająć się własną edukacją.
Co do niego, to chce wypętać się stąd na zawsze, chce uwić sobie jakieś kącik na odsapkę, znaleźć zabite dechami przytulisko, wskoczyć do niedostępnej głuszy, być za pan brat z knieją, z udomowionym wilkołakiem, zaszyć się w bezkresach i nieużytkach, z dala od problemów z byciem sobą, więc przeprasza i dziękuje za całokształt.
koniec