przez MarysiaB Pn, 19.09.2005 15:00
Ogolne dzien dobry! Trzynastko! Pieknie dziekuje za zyczenia. Przez Twoj post to mialam dzisiaj troche dzien z glowy. Nooo, rozmyslalam o tym, jaka jest recepta na udane malzenstwo. Rozwazania jak najbardziej na miejscu po rocznicy slubu, nie? Ale wiesz, co Ci powiem? Nie mam pojecia. Mazur nie odkrylam. To, jak sie ludzie dobieraja, sa ze soba w malzenstwie/zwiazku (m/z), jest tak szalenie indywidualne, ze zadnych ogolnych zasad nie da sie chyba wypracowac. Jedni lacza sie za soba na zasadzie przeciwienstwa, inni podobienstwa, a jeszcze inni i tak, i siak, i jeszcze inaczej. I tak jakos wychodzi, ze wszyscy sa zadowoleni /caly czas mowa o udanych m/z, a nie takich, ktore rozpadly sie z powodu np. alkoholizmu czy domowego bandytyzmu./ Poczatki tez o niczym nie swiadcza. Czasami przedslubne dwa golabki pijace sobie wode z dziobkow po zalozeniu obraczek zyc ze soba nie moga, bo nie potrafia. Niedawno kuzynka mojego A. wyszla za maz za pana z czteromiesiecznym malzenskim doswiadczeniem. Tu na marginesie dodam, moze przyda sie mlodym mezatkom, ze okres tuz po slubie do najlatwiejszych nie nalezy. Czesto trzeba zacisnac zeby, zeby go przetrwac. Konczy sie wolnosc i swoboda, nie ma juz zycia od spotkania do spotkania, od kina do dyskoteki. Okazuje sie, ze nasz niedawno poslubiony ma jakies oczekiwania wzgledem nas i nawet je artykuluje, np. chcialby obiad z trzech dan i to codziennie, bo mama tak robila itp. koszmary. My do garow, a on na ryby, bo jest zestresowany sesja, nie wspominajac juz o malzenstwie. A i my robimy sie jakies wymagajace i drazliwe, bo juz nie przynosi kwiatow bez okazji, w dodatku chowa brudne, smierdzace skarpety pod poduszke na kanapie, co za pierwszym razem smieszy/rozczula, a za dwudziestym wkurza maksymalnie. A zagrozenia w postaci np. uroczych, wyrozumialych kolezanek, ktore do serca chetnie przytula, na uczelni/w pracy czyhaja, oj czyhaja. Trzeba to wszystko jakos dzielnie przetrzymac, wykazujac nalezyta czujnosc. Po tej dygresji wracam do poczatkow, ktore o niczym nie swiadcza. Mam za soba 17 lat stazu malzenskiego plus 2 intensywne lata przedslubne. Tak sie wtedy klocilismy, ze az dziw i Bogu dzieki, ze sie pobralismy. Rozstania mniej wiecej co 3 miesiace, powroty po tygodniu. No i co z tego? Jestesmy razem i z kazdym rokiem jest coraz lepiej. Moze wtedy wyklocilismy sie za wszystkie czasy? Bo teraz sa 'drobiazgi', historie bez znaczenia, o ktorych szybko zapominamy. NAM czesto pomaga humor, obrocenie niektorych 'historii' w zart. Siedze na kanapie nabzdyczona, on powie: "Tsy, tsy, malutka" z odpowiednia intonacja i juz sie nastroj zmienia. No i ciagle chce nam sie ze soba gadac, czesto o bzdetach. Zapytalam Kangura, jaka ma recepte na udane m/z. Odpowiedz, jak sie okazalo, znala Ola, bo wypalila bez namyslu: "Musisz kochac te druga osobe szczerze."
Ile razy slyszymy/mowimy: Matko, ten facet to aniol. Jak on wytrzymuje z ta zolza?! /Nie wiem dlaczego, ale tak sie jakos sklada, ze to najczesciej dobre, wspaniale, cudowne kobiety uzalaja sie nad cudzymi, biednymi mezami. Ale moze zolzy tez tak robia...?/ A im jest po prostu ze soba dobrze. Tak postrzegani byli nasi znajomi. Nazwe ich Zoska i Roman. Nie byli malzenstwem, nie mieli dzieci, przezyli razem ok. 25 lat. Zoska - wybuchowa, impulsywna, nie przebierajaca w slowach, ale z sercem na dloni; Roman, starszy od niej o ponad 20 lat - erudyta, opanowany, zyczliwy, "na miejscu", jak to sie mowi. Zyli jakby na wulkanie. W domu i na przyjeciach mniejsze i wieksze spiecia, ale zawsze. Zaczynalo sie od tego, ze Zoska oznajmiala jakas 'prawde', upierala sie, z czyms 'wyskakiwala', niekoniecznie do Romana, on usilowal ja uspokoic, cos wyjasnic itp. Spierali sie o bzdety. Kiedys urzadzilismy barbecue. Zoska i Roman sie spozniali. W koncu po dwoch godzinach telefon. Zoska, od szlochu przez teatralny szept po konkrety: "Bo wiesz, kurde, poklocilismy sie w samochodzie w drodze do was. I wiesz, ja na swiatlach wyskoczylam z samochodu. No...tak...Na przystanek poszlam. I kurde caly kark sobie spalilam. Piecze jak cholera. Autobusu dlugo nie bylo, bo sobota. No, ale jestem juz w domu. I ten, no dzwonie, zeby zapytac, czy mozemy jeszcze przyjechac..." Ona miala wtedy ok.50 lat, on ponad 70. Roman juz nie zyje. Mial 81 lat, ale ze swoim wygladem, sposobem ubierania sie, jasnoscia umyslu i ogolna sprawnoscia fizyczna miescil sie w przedziale 65-70 lat. Odszedl w dosc dramatycznych okolicznosciach. Zoska wrocila z czteromiesiecznych wakacji w Polsce. Na lotnisku mial na nia czekac Roman. Nie bylo go. Telefon nie odpowiadal. Zadzwonila do znajomego, ktory przywiozl ja do domu. A tam kartka z policji, ze Roman jest w szpitalu. Okazalo sie, ze przyjechal po nia na lotnisko, na parkingu, jeszcze w samochodzie mial wylew czy zator, uderzyl w trzy samochody...Jakis czas po pogrzebie zadzwonilam, zeby podtrzymac ja na duchu i zapytac, jak sobie radzi. A Zoska z taka opowiescia: "Ostatni raz rozmawialam z nim przez telefon tuz przed odlotem z Polski. Mowil, ze nie moze sie doczekac. Jak przyjechalam z lotniska, stol byl nakryty, wedlina, awokado...no, bo lubie. Bigos ugotowal. Kwiaty w sypialni i lazience. Zasuszylam, ciekawe, czy sie beda trzymac..." Co ja wiedzialam o ich wspolnym zyciu...?
Napisalas, Trzynastko, 'samo zycie...' No wlasnie. Zdjecie symboliczne. Tak to sie plecie. Moje zycie, jego zycie, wspolne, tysiace spraw, roznych dni, wzlotow i upadkow, az po ilus tam latach robi sie taka wlasnie gestwina. "Tak w siebie zapatrzeni przekraczamy nas."