przez nie ma mnie Wt, 18.10.2005 09:39
......hihihihi, a Ta ¦ciana z HP .... to Ci będzie wdzięczna za ......
brak komplementu .... :):):):)
P.S.
Kochane "Emigrantki" i nie tylko (i koniecznie Małgosiu Sz!) .... specjalnie dla Was, przeżycie duchowe.....
usiądźcie wygodnie z kubkiem czegoś dymiącego (kawa, herbata, czekolada, kakao)
i przeczytajcie ....
Połowa października, powrót
Andrzej Stasiuk
pisarz i publicysta
O ósmej rano jest cicho i biało. Potem mgła powoli idzie do góry i pojawia się rozproszone złote światło. Widać krzewy i drzewa w ogrodzie, potem płot i reszta pejzażu powoli wraca na swoje miejsce. Szron znika z trawy. Na gałęziach lśnią srebrne pajęczyny. Ale wciąż jest cicho, cicho i zimno. Słychać pojedyncze krople spadające z północnej połaci dachu do rynny.
To jest jesień, połowa października. Z niektórych drzew, z olch i jesionów opadła już część liści i dobrze znany pejzaż zmienia się raptem i w niespodziewanych miejscach otwierają się nowe przestrzenie. Spojrzenie nie napotyka na opór i biegnie gdzieś w głąb krajobrazu. Wśród bezlistnych gałęzi drzew widać opuszczone ptasie gniazda. Któregoś dnia na niebie pojawiają się klucze dzikich gęsi lecących na południe. Wieczorem słychać dźwięk owczych dzwonków. Górale pędzą swoje stada z Bieszczad i idą przez moją wieś w stronę Podhala. Ta podróż zajmuje im dziesięć dni.
Każdego ranka wychodzę na taras i patrzę, jak podnoszą się mgły. Pojawia się słońce i drzewa stają w czerwonych i złotych płomieniach. Nie ma piękniejszego światła, niż światło jesieni. W nieruchomym powietrzu blask zaciera kontury rzeczy i zostawia jedynie barwy. Nawet dźwięki są wyraźniejsze, oddzielone od siebie i trwają dłużej. W dole, we wsi słychać, jak ktoś rąbie drewno. Słychać pojedyncze uderzenia siekiery i stukot upadających na stertę polan. Tak jest rano, bo potem z upływem dnia powietrze wypełnia się dźwiękami: przejeżdża ciągnik, słychać piłę w lesie, parę kilometrów dalej pyrkocze motocykl na ostrym podjeździe, pieje kogut i szeleszczą spadające liście. Ten blask i ta cisza wydają się w jakiś sposób nieuchronne. To jest prawdziwy koniec pór roku, koniec życia i tak, jeśli będziemy mieli szczęście albo łaskę, będzie wyglądał koniec. Tak sobie myślę, stojąc ma na tarasie i patrząc w ognisty bezmiar październikowego dnia.
Parę dni temu jechałem przez południowo-wschodnią Polskę. Najpierw wzdłuż Wisły przez Wilgę i Maciejowice i raz po raz z prawej wiślane rozlewiska odbijały złotobłękitny blask nieba. Na niskich łąkach stały krowy, ale nie pasły się, tylko patrzyły przed siebie w świetlistą pustkę, w dogorywającą zieleń jesieni, w swoją krowią nicość.
W Puławach przejechałem na drugą stronę rzeki. Chciałem zobaczyć Janowiec. Zawsze oglądałem ruiny z drugiego brzegu. W poniedziałek muzeum było zamknięte. Nie spotkałem żywej duszy. Ani na skarpie, ani w parku, ani obok dworu. Szkielety starych łodzi wystawione jako eksponaty rudziały w słońcu jak dziecinne zabawki wystrugane z nowej kory. Wąwóz u stóp zamkowych murów przypominał palenisko pełne węgli. Nad rzeką wisiała niebieska mgła i nie mogłem dostrzec Kazimierza. Zjechałem w dół, przeturlałem się przez wieś i odnalazłem drogę na prom. Ale prom był nieczynny. Facet na mostku bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że silnik i że już trzeci dzień. Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie w górze rzeki jest następna przeprawa. Nie chciałem ryzykować i wróciłem do Puław, żeby pojechać starą drogą przez Kazimierz i Opole Lubelskie.
I wszędzie było tak samo, wszędzie trwał ten opętany karnawał, ten taniec na wulkanie, wszędzie te pióropusze ognia i siarki, jakby świat miał zaraz eksplodować, zamienić się w iskry i płonące okruchy i przepaść na wieczność w zimnych i ciemnych otchłaniach kosmosu. Takie miałem myśli i nic nie poradzę. Jechałem jak we śnie i nie jestem pewien, czy auto w ogóle dotykało kołami asfaltu. W Józefowie droga znów przylgnęła do rzeki. Po prawej rosły topole i w stronę wody ciągnęły się piaszczyste wygony. Domy stały po lewej. Stare kobiety w chustkach siedziały na ławkach i grzały się w ostatnim słońcu. Było jak przed stu, jak przed dwustu laty, to samo słońce spadało na ten sam pejzaż.
No więc jechałem i pytałem w duchu: Czy to jest jeszcze mój kraj, czy już wyjechałem za granicę i przekroczyłem jakiś niebiański Check-Point Charlie i jestem po drugiej stronie niewidzialnej szyby świata. Gdzieś za Dębicą zniosło mnie w lewo, na wschód, bo zawsze znosi mnie w tamtą stronę świata, w Pogórze Dynowskie i Strzyżowskie, w te zapadliska między pagórkami, w te ścieśnienia krajobrazu, gdzie w zapomnieniu i bez wielkich pretensji żyją ludzie. Wjechałem w ten krajobraz próchniejącej materii, starości, bezowocnego usiłowania, bud, budek, chałupinek, kruszącej się cegły, tlejącego drewna, heroicznego wysiłku trwania, tej Polski wicepowiatowej i wicegminnej z trzema autobusami na dzień i starożytnym asfaltem na wieki wieków. Ale w tym nadprzyrodzonym świetle jesieni to wszystko wyglądało tak, jakby zaraz miało wzlecieć do nieba, jakby tutaj zagościło przelotnie, przysiadło jak rajski ptak i zaraz miało odfrunąć z powrotem w niebiosa i zostawić po sobie spaloną, martwą ziemię. Tak sobie myślałem gdzieś między Hłudnem, Wesołą i Baryczą. I czułem, że auto ledwo dotyka kołami łatanego asfaltu. Powoli robiło się popołudnie i światło gęstniało, zamieniało się w płynny miód, w blask, jaki można zobaczyć na starych ikonach. Cała różnica polegała na tym, że na ikonach nie znajdziemy cienia, ponieważ ikony dzieją się w prawdziwym niebie. A w okolicach Domaradza cienie były już dwakroć dłuższe od rzeczy, które je rzucały.
I tak sobie myślę, że ten mój kraj: smętny, bylejaki, piękny i beznadziejny, rozpaczliwy i do bólu banalny, wzniosły i komediowy, szary jak mysz i bury jak deszcz i smętnie zwyczajny raz do roku, właśnie o tej porze i taką jesienią dostępuje czegoś w rodzaju łaski oraz obmycia ze wszystkich win. Amen, Drodzy Państwo, amen.
Felietony/onet.pl
Ostatnio edytowano Wt, 18.10.2005 09:46 przez
nie ma mnie, łącznie edytowano 1 raz