Opowiadanie, które chciałbym napisać, byłoby następnym nieporozumieniem: zamiast jednoznacznego potępienia czynów bohatera, pozwalam uwierzyć w jego niewinność. Przedstawiam go w roli moralnego czyścioszka, uczciwca wyprowadzonego w pole przez okoliczności, pechowe sprzysiężenia tajemniczych sił.
Byłoby następnym nieporozumieniem, bo z nieczytelnych powodów, w połowie tekstu, przeszedłbym od ciemnych, przeładowanych westchnieniami tonacji i przestroiłbym się na rozrzutne, zamaszyste kreślenie jasnymi barwami, co pozwoliłoby mi zrezygnować z krwawego patosu, przeniknąć przez drwiące, myślowe palisady, ostrokoły, zapory nie do pokonania.
Mój bohater wyrzeka na okoliczności, w tym na partackie warunki przeszkadzające mu w prawidłowym odfajkowaniu pokuty. Do czarnej listy jego niepowodzeń dochodzą źli kamraci ze swoimi przebrzydłymi narowami oraz niepojęty skandal z tendencyjnym występowaniem plam na słońcu.
Tkwiący w opowiadaniu Miękki Twardziel, raptem uwolniony z udręk zwykłych uczuć, stanowi sobą zaczyn, jeszcze nie uformowaną plazmę, rozlazłą i tylko hipotetycznie żelbetową bryłę, materię oczekującą na nietradycyjnego rzeźbiarza.
Złośliwi koledzy i okrutne siły przyrody depcząc mu po życiorysie powodują, że z trudem wyswobadza się spod nadzorującego oka rodziny i zakłada własną. Wtedy to przyrzeka sobie, że jego będzie inna od obecnej, w której pełnił funkcję piątego koła.
Po roku rozmyślań na swój temat, idzie do pracy. Idzie do pracy, ponieważ jeszcze nienarodzone maleństwo domaga się papu, a ślubna, którą zaniedbuje w porze na lunch, a uwielbia podczas kolacji ze świecami, puszcza się jego humorzastych gaci; ma powyżej lub poniżej niepewności i wkracza na wojenną ścieżkę zdrady.
Z dziką przyjemnością i nie kryjąc się ze zmianą profilu swoich upodobań pokazuje się w publicznych miejscach z różnymi figurami przyozdabiając go w hańbiące poroże. Coraz częściej, żwawiej i na cały głos narzeka mu na wycieraczkę pod drzwiami. Wreszcie opuszcza go z klekoczącym hałasem.
Przenosi się do zołzy – matuli, zabiera ze sobą dzieciątko płci żeńskiej. Nie mówiąc, czy i kiedy oraz z kim wróci, pozostawia go w dygotliwych rozterkach, on zaś stwierdza z przestrachem, że jego lotny, dotychczas niezawodny umysł, który pozwalał na człapanie po przeżyciach, odmawia mu posłuszeństwa szwankując na potęgę.
Razem z jej odejściem, na fabularnym horyzoncie pojawia się godność bohatera: nazwisko i imię. Dotąd pętał się po opowiadaniu bez wyraźnie oznaczonych, charakterologicznych konturów, teraz okazuje się, że ma nie tylko problemy, ale i twarz, którą można jakoś nazwać, jakoś przybliżyć do rzeczywistości, że na chrzcie dano tej twarzy ochrypłe imię Adaś.
Chce cierpieć sam: bez współczującej świty malowanych przyjaciół; karmi się złudnym przekonaniem, że wystarcza sobie w zupełności. Lecz z powodu swoich urojeń oraz z przyczyny kurduplowatego wzrostu, nadal Odstawia Wielkie Przeżywanie; po pijaku startuje z witkami do każdego, kto nie chce uwierzyć na słowo, że w głębi duszy jest wysoki, a po ciemku, to wprost brak słów.
Mija mu przedwczesny i spontaniczny okres dreptania po gadulstwie, prawienia o rzeczach zrozumiałych i oczywistych, popada więc w depresję, a uczucie krzywdy zaczyna przesłaniać mu rzeczywistość do tego stopnia, że wszystko, co niegdyś stawało się pożywką jego myśli, teraz musiało zostać przetworzone przez filtr przygnębienia, czarnowidztwa, beznadziei.
Ubolewa nad sobą i jest mu z tym mazaniem się tak landrynkowo, tak dobrze, że ani chce, ani może wyłabudać się ze zdziwienia, iż niegdyś potrafił żyć bez przygnębienia.
Z początku sądzi, że jest to przejściowy, banalny prodrom opadania z sił, lecz gdy zauważa, że podczas nocy i dni spędzonych na nieczytaniu, niesłuchaniu i leżeniu w towarzystwie abnegackiej ciszy, w szczelnej izolacji od zewnętrznych sygnałów, nie nadciąga do niego z odsieczą żaden zwiastun poprawy, a dotychczasowe życie traci poprzedni sens i rozpoczynają się w nim spóźnione konstatacje, nie wiadomo skąd pojawiają się eschatologiczne pytania, które mógłby sobie zadać na początku drogi przez potłuczony świat, a nie na jej końcu, nie w decydującym momencie osiągania mety i dobiegania do Tartaru, nie w trakcie przepływania przez Styks - kapituluje, rezygnując z ciągłego podnoszenia się z kolan.
Wszystkimi zmysłami boleśnie wie, że jego własne życie przecieka mu się przez cudze palce, ma więc nieustanne wrażenie tkwiącej w nim obcości, poczucie rozwarstwienia tego, co było w nim przedtem i odseparowania od tego, co spotyka go teraz.
Rodzi się w nim zazdrosny gniew, sprzeciw tak gwałtowny, że gdy przybiera niekontrolowane rozmiary, woli milczeć, nie wychodzić z domu, nie widzieć nikogo, trząść się na własną rękę.
Po okresach wsłuchiwania się w echa wspomnieniowych szelestów, przestaje wierzyć spadającym gwiazdom; traci zainteresowanie dla tego, co pod podłogą, za oknem, za ścianą, za torami, gdyż stwierdza, że to, co przed utratą zasługiwało na potępienie, zamyka jeden i otwiera następny etap, że w jego nowiutkiej egzystencji można znaleźć sporo miejsca na zwątpienia, cynizmy i sarkazmy. Ale przydarza mu się to coraz rzadziej: tylko wtedy, gdy jest sam i ma pewność, że nikt go nie odwiedzi.
Z początku jest zafascynowany samotnością, tym, że omija go zrzędliwa krzątanina przyziemnych sensacji, lecz gdy powraca z letargowych podróży do swoich czterech kątów, już od progu wita go ta sama, monotonnie gadatliwa pustka, a niebawem do jego świadomości przyczepia się znękana myśl: znikąd pomocy!.
Siedzi więc w jednym miejscu, na tapczanie, burkliwy, niekomunikatywny, pogrążony we wspomnieniach i jałowych kontemplacjach. Nic nie może skłonić go do wyrwania się z melancholii. Jeżeli na początku tapczanowych refleksji wydawało mu się, że jest w stanie zapanować nad swoją wolą i wrócić z dalekiej podróży, to w miarę emocjonalnej zapaści, wola, pragnienie otrząśnięcia się z bezczynności, te zracjonalizowane i jakże wygodne metody zabijania czasu, zaczęły mu odpowiadać, zaczęły go usprawiedliwiać, wyjaśniać go bez jego udziału.
Starczyło, że spojrzał na przeciwną ścianę, a jego wzrok już przejmował inicjatywę, wyręczał go i podejmował wytłumaczenia, dlaczego tkwi na tapczanie. Uzmysławiał wszystkim świadkom degrengolady, że oto oddaje się cierpieniu, a wszystko dzieje się poza nim, bez wysiłku mówienia, za wstawiennictwem wyrazu oczu, które za niego odwalały niewdzięczną robotę spowiedzi.
Ale po psychicznej kwarantannie, po przetrawieniu swojej porażki, smętne myśli przestawały go dręczyć i stupor zmienił się w konieczność walki, w potrzebę podejmowania nowych wyzwań, sprostania teraz już spokojniejszej i świadomej aktywności: ponownie zaczynało go interesować życie.
Lecz zaczynało budzić jego ciekawość nie to, co przedtem, zewnętrzne, widziane potocznym, gołym okiem, a to, co nie dawało się wtłoczyć w jednoznaczne słowa, to, co przebiegało w środku: mechanizmy, ukryte sprężyny, motywy i namiętności nakazujące ludziom podejmować działania lub z nich rezygnować.
Poprzednie, które go unicestwiało, zmuszało do lawirowania wśród zastrzeżeń, było nie jego. Jego życie nie było pozoranckie i zagonione do kąta, zaszczute otępiałym siedzeniem na tapczanie, ale tym, w którym wolno mu było poruszać się swoim rytmem.
Toteż porzuca dotychczasową bierność; na siłę, mimo wszystko, z determinacją oddalającej się nadziei i niespełnionych marzeń wchodzi w świat gwarantujący mu własne przeżycia. Jednak spóźnione powroty do przeżyć uważanych za własne, nie należą do łatwych decyzji, przeciwnie; im głębiej w nich się zanurza, tym więcej narasta w nim skrupułów i blaknie - otucha.
Tak czy siak, gdzie nie spojrzy i czego nie zrobi, odtąd widzi się w dwójnasób. Jeszcze przed chwilą jeden z wielu przegranych, a tuż po niej, ma do wszystkiego i wszystkich podniosły stosunek; bawi się dostrzeganiem nieskrępowanego życia. Dawniej pospiesznie mijany świat, teraz przykuwa jego uwagę: wart jest odkrywczego poznania, a dzisiejsze słońce świeci mu bez wczorajszego memento mori.