Autor: Krystyna Lenkowska
Muzyka i wykonanie na żywo: Vitold Rek, kontrabas
„Czy te kroki …?”
(Trzy Kobiety: Młoda, Stara i Julia)
(Kiedy widownia się sadowi, z magnetofonu dochodzi głos męski, a w tle słychać muzykę)
Kim jesteś, pochodnio, różo? Ciernisty wianku, ostrogo i klaczy, dżigitko, ślepa mulico nocą, jutrznio, trąbo jerychońska? Czy nie miałaś być tym murem odpartym, co się w pył obraca i sypie na w oczy strach opamiętania? Czy byłaś panną Capulet, Hester Prynne, świętą cudzołożnicą, złośnicą prawie poskromioną, bałamutną Mrs Robinson, a może kuszącym okiem Kleopatry na schodach ponad murami, dla twoich boskich stóp? Lub krwawą Lady Makbet czy samą cykutą? A może jesteś życiem samym, jego dreszczem, pacierzem w kurczowym palcach? Może to dla ciebie nadciągają armie w ponętnych szykach, śpiewają ekstatyczne trąby, peleryny dla ciebie podpinają materią szlachetną i aby w siodle twoje czoło lśniło, nachylają cień góry wierni pretorianie? Pochodnio, różo! Uchyl rąbka kolejnej szkarłatnej litery ery alfabetu abyśmy wyczytali w jakim języku przyjdzie nam żyć i zamilknąć razem abyśmy znów gotowi byli.
(Głos męski powtarza)
Kim jesteś pochodnio, różo? Ciernisty wianku, ostrogo i klaczy, dżigitko, ślepa mulico nocą, jutrznio, trąbo jerychońska? Czy nie miałaś być tym murem odpartym, co się w pył obraca i sypie na w oczy strach opamiętania? (w tym momencie głos stopniowo cichnie na kolejnych słowach)
Prolog
Młoda: (patrzy nie patrząc) Czy to kroki prowadzą dokądś?
………………………………………………………………………………………………….
Stara: (z zamkniętymi oczami) Wrony grzebią w pryzmach brudu. Mróz wisi tu gęsty jak czas. Mgła grodzi murem nieczyste przestrzenie. Dnieje niepewne światło – kiepski neon. Odmierzam jego pomruk, czy mruganie. Brzmi cisza. Nie sposób wyłuskać dźwięku. Nie sposób wyłuskać błysku.
…………………………………………………………………………
M: (zwrócona do widowni, niewidząco) Sybillo, czego pragniesz?
Julia: W tym świecie – zapuszczonym, pustym dzbanie z Cumae.
I. (uroda)
(kobiety siedzą przed 3. lustrami czeszą się, ale patrzą tak, jakby nie widziały odbicia w lustrze, „poprawiają” urodę dość paradoksalnie; w efekcie kładą na twarz „nieatrakcyjne” makijaże, M, zanim zrobi „makijaż”, siedzi tyłem do widowni, „patrzy” na swoje obnażone piersi w lustrze)
M: W czasie okresu subtelnie puchną. Z pary dwóch miękkich organów stają się dwoma chińskimi myślicielami. Trajkoczą i ględzą przysuwając się coraz bliżej, zwracają się do siebie per prezydent i sekretarz stanu. - Panie prezydencie! - Panie Sekretarzu! Teraz roztrząsają konflikt izraelsko-palestyński.
S: Ustanowią rezolucję?
J: Słowo „okres” brzmi jak … sylur albo … kambr. Albo trzeciorzęd. Okres kobiet czwartorzędu. Jak wam się to podoba?
……………………………………………………………..
S (czesząc włosy): Jak to jest, że spadają z tej głowy tylko siwe włosy, choć błyszczały w słońcu dumnie jak rzadkie kłosy endemicznych traw?
J (czesząc włosy): Codziennie poświęcam im chwilę zdziwienia. Siwym motylom co wirują w tańcu osuwania się po bieli, pstrokatości, czerni, w przejrzystość.
……………………………………………….
S: Kiedyś byłam piękna. Podobno. Mówili mi to mężczyźni, więc uwierzyłam. Niestety nie zrobiłam z tego użytku kiedy był czas. Ciągle się śpieszyłam, gdzieś goniłam. Albo stałam w kolejce, albo pisałam referaty, albo łapałam oczka w pończochach. Nie można być piękną w cerowanych pończochach. Tego się nie da schować w twarzy.
J: ………………………………….. Ta stara kobieta świętująca tu swoją pamięć to ja.
S: Przyglądam się z bliska. Widzę dokładnie każdą promienistą zmarszczkę jej uśmiechu.
M: Podnosi ciasteczko z dziurką do bladego miejsca skóry, które kiedyś było moimi ustami.
J: Otwiera twarz i wkłada do niej ciasteczko nabite na palec. Palec jest zgrubiały w kostkach jak wiosenna gałązka, jak Edith Piaf.
S: Jak ja teraz będę dotykać twojego ciała jej krogulczą piszczelą?
M: Podnosi twarz do twojej twarzy.
J: Przymyka powieki.
M: Zapomina, że nie ma warg.
S: Zapominam.
……………………………………………….
J: Gdybym była brzydsza, nie spojrzałby na mnie ten drań. No i zostałabym żoną innego. Proste jak drut. Ale wtedy nie lubiłam prostych rozwiązań. Chciałam być uczciwa wobec swojej twarzy w lustrze, a ona była krętą drogą. Jak rozgwieżdżone niebo nocą.
M: Uroda to ciało. No i dobry gust … gen gustu … oraz nos do mężczyzn. Ten dar to najlepsze co kobieta może mieć od matki. Resztę można kupić albo pożyczyć.
Ale facet … musi mieć nieskazitelnie elegancki garnitur … i spłacony samochód. SAMOCHÓD, a nie samochód.
…………………………………………………………..
S (robi miny przed lustrem, ogląda dłonie w lustrze, jest rozczarowana swoi odbiciem, choć patrzy niewidząco):
…………………………………… W jakiejś pozie lustro uchwyciło ten moment przepoczwarzania kiedy piszczel po raz pierwszy wyjrzał z niego z całą swoją dosłownością.
J: Nie pomyślałam ani o tożsamości, ani o równaniu Emersona, ani o romantyce kurhanów. Nie myślałam. Nie mogłam, nie mogło.
S: Jedynie było, czyli nie było w punkcie stycznym zero, czyli nieskończoność. Prostą konfiguracją kości.
II. (mężczyźni)
(kobiety myją się rozmawiając; każda ma swoją miskę i biały, płócienny ręcznik; zmywają makijaże, ale na tyle niedokładnie, że twarze, wysuszane sobie nawzajem w taki sposób jak Weronika wytarła twarz Chrystusowi, odciskają się na płótnach; cały czas - z niewidzącymi oczami; odciskanie jest ostatnim akcentem tej sceny)
S: 13 grudnia wylazło gdzie on przesiadywał całymi dniami. Tup tup tup i do biblioteki. Ja głupia, kanapki, termos, chusteczka do nosa. Taki miły, cichy, ładny. Kiedy już siedział, w telewizji powiedzieli, że to niebezpieczny prowokator. Szok!
Pisałam do niego codziennie. Moje listy chyba nie dochodziły, bo nie odpisał ani razu. Kiedy wyszedł, nawet nie zadzwonił. Mówili, że ożenił się z towarzyszką dysydentką. Najbardziej mi żal mi było tej wędliny na kartki i że był taki miły i ładny. Jak nie stąd.
……………………………………………………….
J: Wrócił z Bośni w swoim atletycznym ciele, ale z chudym sercem. Jak po amputacji i z protezą z cudzej duszy. Zamykał się w pokoju na klucz. Opuszczał kryjówkę o dziwnych porach i musztrował każdego, nawet małe dzieci.
Podobno teraz żyje z tlenioną blondyną poznaną w burdelu. Mam nadzieję, że ON znalazł spokój.
………………………………………………………………………………….
M: Kiedyś fajnie z nim było, bo był z niego luzak. Włóczyliśmy się po mieście i zawsze było wesoło. Nagle pojechał do Moskwy na manifę. Nie widzieliśmy się raptem 7 dni, a on wraca i mówi, że jestem jakaś dziwna. Ja dziwna? To on dzik! Kazał mi pójść na kurs taekwondo. Powiedział, że samoobrona to podstawa. Podstawa czego, ja się pytam?
Miesiąc później pojechał na pogrzeb tej dziennikarki, którą zabili w moskiewskim metrze specjalnie albo przez pomyłkę. Pewnie tam znów była zadyma. Po raz pierwszy w życiu się bałam. I nie o to chodziło, że Rosjanki są zabójczo seksowne.
……………………………………..
J: (kładzie się na ziemi) W takiej chwili bezpańskiej macam papier i pióro drżącą ręką głodną. (kuli się) Przez oczy przymrużone, moja reszta ciała na tafli białej wypolerowanej pościeli leży w pałąk, w embrion, jak źle odłożona słuchawka.
M (podchodzi i staje nad S): Nie żłobi śladów na posłaniu co je lata muskały na gładź, na blat, w Kant. Myśli o niedokończonym wierszu.
S (podchodzi i staje obok): Musi się mocno trzymać pąsowych rumieńców aby nie opadły do piersi jak dwie sine plamy. I niżej.
III. (pamięć)
(skubanie pierza; kobiety siedzą wokół balii i skubią niewidzialne pierze; patrzą w przestrzeń)
S (w przestrzeń): O czym myślisz?
M: Staram się nie myśleć o tym, co jest i co będzie (przymyka oczy nie przestając skubać). Leżę w wannie na jakimś końcu świata i dotykam swojego żywego ciała.
S: Życie jest dotykaniem żywych ciał i do żywego.
……………………………………………………………
J: Mężczyzna w kaszkiecie zabijał powoli gęś. Trzymał ją między nogami jak dziecko, któremu się zmywa głowę lub kobietę, co się szaleju najadła i trzeba jej sprowokować wymioty.
M: Kot przyglądał się rytuałowi zmysłowo.
S: Obok przesuwali się ludzie zajęci życiem.
J: Dało się słyszeć jedynie dźwięk lasu i mojego serca.
M: Cisza tego obrazu uderzyła mnie w twarz.
S: No tak, milenijna gęś, kot i my. Wszystko mięso armatnie.
………………………………………………………….
J: Po raz pierwszy posadzili mnie w Nowy Rok. Z samymi mężczyznami.
M: Ale czad!
J: Przez pomyłkę. Przeczytali Julian, zamiast Julia. Co noc czekałam aż oni zasną, ci faceci. Żebym się mogła załatwić do wiadra. Rano się nie myłam, bo miednica stała na środku jak fontanna na rynku, a oni wokół na pryczach przycupnięci jak gołębie na gzymsach.
M: Gruchali?
J: Chrapali; milkli kiedy wstawałam, jak głodne, wyposzczone zwierzęta czające się do skoku. Ta cisza była straszna. Wieczorami gadali tylko o polityce, grali w karty, palili skręty, klęli. Nocą chrapali tak niemiłosiernie, że od tamtej pory już nigdy nie zamieszkałam z mężczyzną.
M: A z kim?
J: Z dziećmi. Moi mężowie mieszkali osobno.
M: Fantastycznie! I awangardowo.
J: Tak wyszło. Wolałabym, żeby było inaczej. Żebym tam nigdy nie trafiła. Żebym nie miała na koncie tego solidarnościowego karnawału chrapania.
S: Ale te decybele podkręcone na pełny regulator, pomnożone przez tysiące i miliony gardeł, rozsadziły mury. Rozsadzili, rozsadziliśmy!
J: Rozsadziliśmy, prawda. To się wielu opłaciło. Ale nie mnie. Zawsze muszą być ofiary. Moją ofiarą była noc. Nienawidziłam nocy. Nie umiem pięknie zasnąć. Wciąż słyszę to zbiorowe chrapanie jakby zaraz miały pęknąć mury Jerycha. Jakby mi miała pęknąć pierś duszy. A może dusza piersi (chichra).
…………………………………………………..
S: Nocą rozwalili granatem drzwi. Plądrowali dom. Na wojnie wszystko się przyda. Ubrania, jedzenie, pieniądze, kury, gęsi. Przyszli pod pretekstem zarekwirowania maszyny do pisania. Salka, sąsiadka, rozpoznała ich mimo charakteryzacji. Byli z oddziału Krzemienia. Taki pseudonim komendanta. Ale to niby byli bojówkarze, co przyszli bez wiedzy dowódcy.
M: To musiało być strasznie dawno. Jakim cudem możesz pamiętać?
S: Cudem cudzej pamięci. Mam dobra pamięć cudzą.
Tydzień później wrócili za dnia, też zamaskowani; zabili rodziców i służącą. Wszystko dla tej cholernej maszyny do pisania, czy co? Maszyny marki Orga. Lub Meteor. Potem dowiedziałam się, że żyje świadek, który mówi, że zabili jednak z rozkazu Krzemienia, swojego szefa. A Krzemień był przyjacielem naszego domu. Przychodził często, zalecał się do służącej, pisał na maszynie swoje rozkazy przygotowując się do akcji Kośba, potem do akcji Burza. No wiecie, przed Powstaniem Warszawskim. A my z bratem do końca, do śmierci Krzemienia, gościliśmy go w naszym domu. W Krakowie, w Paryżu. Przypominał nam ojca, którego straciliśmy wtedy tam, razem z mamą i służącą. Była wiosna, dookoła kwitły rajskie drzewa owocowe, a my patrzyliśmy na egzekucję przed dziurę w płocie jak przez dziurkę w teatralnej kulisie. Od tamtej pory nienawidziłam wiosny.
Krzemień zmarł w chwale, a potem świadek pokazuje nam papier, czarno na białym, że Krzemień mógł nie wykonać rozkazu, ale tego nie zrobił. To jakby nasz ojciec zabił naszego ojca.
(M, zniecierpliwiona, usuwa się z kręgu skubania)
M: Jak się was słucha to tylko sobie w łeb strzelić.
J: Tak może żartować tylko ktoś, kto nie widział nabitej broni z bliska.
S: I wycelowanej w głowę.
M: Na litość boską, ale nie tylko takie jest życie. Życie jest też piękne.
J: Skąd wiesz? Przecież tu nie ma okien.
M: Wiem, że jest piękne, bo pamiętam. I zamierzam stąd wyjść. A wy siedźcie tu sobie w tych waszych wojenkach.
S: A co cię tam czeka? Czego pragniesz?
M: Mnie … to kręci życie. (wiruje po scenie) Faceci, zabawa, muzyka, gwar! Nienawidzę ciszy. To, co mnie tu z wami zabija to cisza. Moją traumą jest cisza. Cisza to nuda, a nuda to śmierć. Nie ma gorszego umierania niż umieranie z nudy.
IV. (gra I)
(kobiety siadają na jednym stole, dotykają się plecami)
J: Kiedyś godzinami grało się w tysiąca, albo w oczko. Jeśli wszyscy mieli chandrę, to grało się w master minda. Każdy sobie.
Oczywiście kiedy był mecz, wszyscy faceci biegli do pokoju telewizyjnego.
S: Jaki mecz?
J: Jak to jaki mecz? Mecz to mecz. To już jest nazwa własna. Można dodać jakiś epitet dla podkręcenia sytuacji. Tak bardzo emocjonującej, że traci się poczucie rzeczywistości poza-telewizyjnej, a piwa chce się jak cholera.
S: Epitet dnia: bokserski!
M: Boks!
J: Koszykarski.
S: Mówi się koszykówka.
M: Kosz!
J: Siatkarski, hokejowy.
M: Siatka! Hokej!
J: Olimpiada! Półfinały!
M: Finały!
J: Mi-sz-czos-twa!
M: To wszystko pikuś! Najważniejszy jest zwykły mecz piłkarski. Zwykły czyli lokalny.
J: Piłka króle!
S: Koszykówka i siatkówka to nie piłka?
J: Piłka, piłka, ale nie nożna. Nożna to jest bomba!
M: Polska gola! Polska gola!
J: Legia pany! Legia pany!
S: Stal króle!
S, J i M: Polska miszczem Polski!!!
J: Krakowia dziady!
M: Resovia żydy!
………………………………………………………………………….
J: Tak nie wolno mówić. To niepoprawne politycznie. Tak mówią kibole.
I bazgrają na murach.
M: No to jak powiedzieć lepiej? motyla noga?
S: Panie, tak nie można! Jesteśmy kobietami.
M: Kobietami, ale mi halo. Ćmoje-boje. I nuda jak fiks.
Opowiedzcie lepiej czy wam było pięknie. Przecież musiało być pięknie, choć przez chwilę.
…………………………
V. (piękno)
(„sztuka” w sztuce; M, a potem J kiedy „grają”, zakładają maskę i grają stojąc, z przesadną ekspresją, jak w teatrze kabuki, S z robótką w ręce jakby oglądała telewizję)
M: (w masce) Obudziłam się rano na zapach rozkrajanego owocu, jakby skrzyżowania arbuza z awokado. Wstałam. Rozkoszna obca woń unosiła się w powietrzu; może wychodziła z bezwiednej pamięci głowy lub z ciała. Czułam ją jak swoją skórę. Poszłam więc za sobą do kuchni, potem do łazienki. Czy można czuć dotyk zapachu? Dawnego, dalekiego zapachu? Na konsoli w holu leżała płaska paczka. Rozerwałam nerwowo papier. W środku był obraz i kartka z odręcznym słowem zapisanym chyba hieroglifem. Obraz przedstawiał starożytną Egipcjankę … z brodą. Spojrzałam w lustro nad stolikiem. Na podbródku miałam rozmazaną szminkę. Co było wczoraj? …………………………………………….
Wczoraj nie było.
J (rozczarowana): To koniec?
M (bez maski): Nie, tylko się zamyśliłam. (w masce) No więc na konsoli znalazłam pachnącą kopertę, a tam dwa bilety lotnicze.
J: Pachnąca koperta od faceta? Podejrzana sprawa.
M: Zamawiam taksówkę, szybko pakuję najfajniejsze ciuchy i buty.
S: Nie zapomnij kapelusza i okularów przeciwsłonecznych.
J: A masz wizę?
M: Na lotnisku on czeka z bukietem dziwnych kwiatów.
J: Które natychmiast należy wyrzucić, bo podejrzanych rzeczy nie wnosi się na pokład.
M: Siadamy obok siebie, trzymamy się za ręce, on zamawia zimnego szampana. Kiedy dolecimy na miejsce, na zmianę śpimy pod baldachimem albo pływamy. I oczywiście długie spacery brzegiem morza.
S: A o czym rozmawiacie?
M: ………………………………………………………………. (bez maski) Nie wiem, bo go nie znam.
S: No właśnie, tak myślałam. Taki facet od biletów do ciepłych krajów, kiedy już powie ci to wszystko, co może ci powiedzieć tak zwanego pięknego, za tydzień poleci w innym kierunku. Z kim innym.
J: To jest ekstremalnie plastikowa historia.
M: Wasza kolej. Voila!
…………………………………………………………………….
J: (w masce) Byłam bardzo młoda. Moi rodzice urządzali w domu bal maskowy i tam go spotkałam po raz pierwszy. Miłość od pierwszego wejrzenia. Potem mój kuzyn zabija niechcący jego przyjaciela, w kłótni. A mój ukochany, w odwecie, zabija mojego kuzyna.
M: Ile dostają odsiadki?
J: Nie wiem, bo zażyłam środek nasenny i spałam jakiś czas. Kiedy on zobaczył mnie taką leżącą na wznak pomyślał, że umarłam. I zabił się.
S: Hola, hola, moja panno, ale to nie twoja historia.
J: (bez maski) Nie moja, ale najpiękniejsza jaka mi się przydarzyła. A przecież miało być pięknie.
M: Też mi pięknie. Miłość z trupami w tle i cały świat się zachwyca. Czy znacie coś prawdziwego, pięknego i bez krwi.
S: Nie.
J: No, dobra, teraz będzie bez krwi.
……………………………………………………………………..
(w masce) Spałam w lesie. Pachniało igliwiem i łąką, miałam cudowny sen, kiedy się obudziłam, ujrzałam osła i zakochałam się w nim natychmiast. I tak leżeliśmy razem bardzo długo na kwietnym łożu jak mąż z żoną. Podobał mi się bezwarunkowo.
M: Znam to. Nuda.
J: (bez maski) Znasz to? Czyli to wciąż jest na liście lektur obowiązkowych.
Swoją drogą, to jest piękne i mądre.
M: Co jest w tym pięknego? Nie rozumiem.
VI. (kłótnia I)
(kobiety piorą płótna w miskach)
J: Jak ty to robisz?
M: Normalnie.
J: Cholernie chlapiesz.
(wyżymają płótna; M wyżyma prawą ręką na zewnątrz, a lewą do środka, jak dziecko)
J (z irytacją): Co ty robisz? Tak się nie wyżyma. Tak się wyżyma.
(J pokazuje poprawny, według niej, sposób)
M: A jakie to ma znaczenie? Jest wyżęte i już.
J: JAK się robi ma ogromne znaczenie. Samo robienie nie wystarczy. Jak się dobrze zrobi, będzie dobrze wyglądać.
M: To tylko zwykły kawałek materii.
S: Materia jest ważna.
M: Była ważna. Teraz nic nie jest ważne.
J: Nie wiemy co i kiedy jest ważne. Najlepiej żyć tak, jakby wszystko zawsze było ważne. Żeby być gotowym.
M: Gotowym na co?
J: Nie wiadomo na co, dlatego warto być gotowym na wszystko.
M: Wszystko? To może zająć całą wieczność.
J: Mamy czas. Dobra robota nigdy nie zaszkodzi, a może okazać się zbawienna.
S: Nie żryjcie się.
J: Nie żremy się, to dyskusja pokoleniowa.
S: Kto wie jak się teraz komu wiek liczy.
J: A może jesteśmy znów młode?
M: Albo już tylko stare?
S: A może już nie ma materii? Zużyła się do imentu.
J: Ponieważ nie mamy pewności i nie prędko się dowiemy, wyżymajmy tak, jak należy.
(równocześnie wyżymają w jednym tempie, równo, prawą ręką do środka, a lewą na zewnątrz, potem wieszają na sznurku, S i J poprawiają z maksymalnym staraniem, M „się opieprza”).
VII. (gra II)
(kobiety siadają na jednym stole dotykając się plecami)
S: Zagrajmy w państwa-miasta.
M: A co to jest?
J: No, nie! Ona nie zna państwa-miasta.
M: Znam. Urbi et orbi!
S: To inna gra. Językowo-kościelna. A ta jest geograficzno-zoologiczna.
A a a a ………………………………
J: Stop.
S: D …. Jak …… ?? …
M: Dupa.
S: D jak dusza.
M: Ale wymyśliła …………. Dusze to tylko my.
J: Bez sentymentów, proszę. Państwo: Dania.
S: Miasto: ….. Duńkowiczki.
M: To wiocha.
S: No to Dublin. Rzeka?
J: Dunaj
S: Zwierzę?
M: Duże.
S: Może być duże.
J: Dzik.
M: Dzik jest mały. Dinozaur jest duży i na d.
J: Teraz ja, A a a a a ………………………………………….. g
M: G jak gówno.
J: Czy możesz się opanować?
M: Co ja takiego robię? Przecież przy was to ja jestem jak jakaś święta.
Nie mówię „--pi--”, ani „zajebiście”, ani nawet „kurcze pióro”. No nie?
S: Nie mówisz i nie mów, bardzo się prosimy. Państwo na g.
J: Gwatemala.
S: A gdzie to jest?
M: W Gwadelupie, czyli w dupie. Się rymuje.
J: Przestań!
S: Miasto: Gorlice.
J: Małe, ale niech będzie.
S: Rzeka.
J: Ganges.
M (ironicznie): Ale poszła po bandzie.
J: Zwierzę.
S: Gęś!
M: Sama jesteś gęś. Gę, gę, gę. Przestańcie, bo zwariuję. To jest głupie i nudne.
S: To co proponujesz?
M: Opowiedzcie o mężczyznach. Ale nie o tym, że chrapali i że klęli oglądając mecz w telewizji. Opowiedzcie kiedy było pięknie.
S: Opowiadamy o tym samym od dawna i wkoło Macieju, a ty wciąż zaczynasz od początku jakbyś się z choinki urwała. Dobrze się czujesz?
M: Jestem chora, chora od urodzenia. Chora na miłość. To wada genetyczna.
J: Cały czas myślałam, że jesteś chora na seks.
M: A jaka to różnica?
S: Fundamentalna.
M: Teraz to już i tak nie ma znaczenia. A potem … czy będzie potem? Dlatego dopóki wciąż jest … coś na kształt czasu …., opowiedzcie jak było pięknie. Przecież musi istnieć to, co się przeczuwa.
…………………………
VIII. (miłość)
(kobiety układają bukiety, wstawiają je do dzbana / potem z „ręczników Weroniki” robią bambetel z „dzieckiem” i na zmianę bujają w ramionach)
J: Miłość.
S: Wstaje pierwsza i krząta się po głowie, porządkuje obrazy i kolejność uczuć. Siebie usuwa z drogi, stara się stąpać tak cicho jakby jej nigdy nie było. Nie dotykam jej ranną, taką mamy umowę i czekam, żeby wreszcie nie czekać.
…………………………………………….
M: Miłość boli!
J: Rani.
S: Rana wydziela swoje własne światło, mówią chirurdzy. Gdyby zgasić wszystkie lampy w domu, można by opatrzyć tę ranę tym co z niej świeci.
M (sama ze sobą gra w państwa-miasta): A ………………………………. Stop. R. Kwiat, co rani na R? ………………………………….. Róża.
…………………………………………………………….. (rozmarza się)
Gdybyś był hodowcą róż trzymałbyś mnie w puchu płatków, miękkich piernatach. Nie mogłabym już nigdy przejść przez ten rynek taka słodka i cierpka. Rozarium sztuki twoich palców za mną i po mnie. Będę znana jako nałożnica hodowcy róż.
J (do siebie i do swojej dłoni, na którą „patrzy” jakby była monstrualna): Miłość ……… (wyciągając dłoń) Spójrz jak to słowo świeci.
……………………………………………………………….
S: W Chinach rośnie róża, na którą mówią „Czas Gotowania”. Wychodzisz na słońce, a kwiat młody, nieśmiały jak chłopięca tutka zwinięty; idziesz do kuchni, gotujesz, podajesz obiad w ogrodzie, a kwiat już dojrzały, bezczelnie wyciąga swoje płatki do słońca. Kwiat Czasu Gotowania.
……………………………………………………….
M: A małżeństwo też świeci? To kołyszące się miejsce …
………………………………………………………………………….
S: Wiecie, że byłam mężatką dawno temu i kiedy mnie opuścił mój mąż zabrał moje notatki. Taki kołonotatnik. Znacie to chytre słowo „pisać”.
On lubił pisać, nie lubił rozpoczynać sam każdej myśli.
Używał moich początków do różnych końców, na przykład znalazłam w kieszeni list, który zaczął do swojej ówczesnej kochanki. Zawierał zwrot, który przepisałam z Homera: εντροπαλισμενη oto jak Homer mówi „Andromacha szła po rozstaniu z Hektorem – często oglądając się za siebie. Szła w dół z trojańskiej wieży i kamiennymi ulicami do domu swojego wiernego męża, gdzie ze swoimi kobietami podniosła lament za żywym mężczyzną we własnych komnatach”.
……………………………………………………………………
Wierny niczemu mój mąż. Więc dlaczego kochałam go od wczesnej młodości do późnego wieku średniego a orzeczenie rozwodowe przyszło pocztą?
……………………………………………………..
J: Piękno. Żaden wielki sekret. Nie wstydzę się powiedzieć że kochałam go za jego piękno. Piękno przekonuje. Piękno umożliwia seks.
M: Piękno czyni seks seksem?
S: Ciebie jeśli ktoś to pojmuje.
J: Nie zapominaj o grach wojennych. Wariowałam kiedy oni grali całą noc, z planszami rozłożonymi i kilimami, i lampkami, i papierosami jak w namiocie Napoleona. Kto by zasnął?
Ogólnie rzec biorąc mój mąż był człowiekiem, który wiedział więcej o Bitwie pod Borodino niż o ciele własnej żony, znacznie więcej!
Napięcia lały się po ścianach z dołu do góry i po suficie, czasami grali od piątkowej nocy do poniedziałku rano, bez przerwy, on i jego bladzi gniewni przyjaciele. Pocili się brzydko. Jedli mięsa krajów w które grali.
Zazdrość była niemałą częścią mojego związku z Bitwą pod Borodino.
S: Nienawidzę tego. A ty?
M: Po co grać całą noc?
J: Ten czas jest prawdziwy. To jest gra.
S: To jest prawdziwa gra.
M: Czy to cytat?
…………………………………..
S: „Chodź tu. Nie. Chcę cię dotknąć. Nie. Tak”.
J: Tamtej nocy kochaliśmy się „na serio” po raz pierwszy chociaż byliśmy po ślubie od sześciu miesięcy. Wielkie halo. Nikt nie wiedział którą nogą zacząć i do dzisiaj nie jestem pewna czy zrobiliśmy to dobrze.
S: Wydawał się szczęśliwy. „Jesteś jak Wenecja”, powiedział pięknie. Następnego ranka napisałam krótką mowę „O defloracji”, którą ukradł i opublikował w pomniejszym kwartalniku.
J: W sumie to była charakterystyczna interakcja pomiędzy nami. Może powinnam powiedzieć idealna.
S: Nikt z nas wtedy jeszcze nie widział Wenecji.
J: Jego kochanka w owym czasie – dla niego rzeczywiście koncepcja „kochanicy” samej w sobie – była Francuzką.
S: Cała w płomieniach i koziołkująca po niebie oto jak się czułam tej nocy kiedy mi powiedział, że ma kochankę i z nieśmiałą dumą wysunął fotografię.
J: Nie widzę twarzy powiedziałam ze złością, rzucając nią. Popatrzył na mnie.
S: Byliśmy przy oknie, w restauracji, wysoko nad ulicą, trochę więcej niż rok po ślubie.
J: Szybka robota, powiedziałam. Czy wyjdziesz z siebie?, powiedział. Stłukłam szybę i skoczyłam.
………………………………………………………….
To nieprawdziwa historia, to co się stłukło nie było szkłem, to co spadło na ziemię nie było ciałem.
S: Lecz wciąż kiedy przypominam sobie tę rozmowę oto co widzę – siebie pilota myśliwca katapultującą nad kanałem. Jak się zabijam.
J: Och nie jesteśmy wrogami powiedział. Kocham cię! Kocham was obie.
…………………………………………………………………………………………..
S: Ziemia której dotykamy jest osuwiskiem. Idziemy grzbietem języka gdzie rosły domy z paleniskiem w sercu. Nie wiemy co się potem z nimi stało. Może drwal je wyrąbał jak pusty dąb i wykarczował im rosochate piwnice. I nic nie posiał prócz wiatru. A może partyzant zgubił szlak i spalił siedlisko ze strachu przed cieniem. I nic nie posiał prócz strachu.
J: Pozostać ludzkim to przełamać ograniczenia.
M: Pokochaj to jeśli możesz.
S: Pokochaj to jeśli masz odwagę.
M: ………………………………………………………………………. Mój pies wrócił o świcie ranny w walce z namiętności. Leży teraz pod klonem jesionolistnym i wkłada język do okrągłej rany, głębokiej na pół palca. Po kilku godzinach zamerda ogonem do mojej ręki z mięsa. Potem znów ucieknie z domu na zapach innej suki.
J: A ludzie śpią i śnią o sobie nawzajem.
M: Kto pierwszy powiedział, że miłość jest piękna?
S: A kto pięknie to powie ostatni?
IX. (dzieci)
M (wydaje jej się, że wokół fruwa jakiś owad, próbuje go zabić): ……………………………………………… Co chwilę zabijam jedną tkliwą myśl jak natrętną muchę. Wyobraziłam sobie miłość jak gigantyczną muszkę owocówkę. (prawie ją pacnęła) …………………………………………………………………………………
Ciekawe kto wtedy umarłby pierwszy śmiercią nienaturalną: ja, ona czy ten rajski owoc?
(M wstaje bierze niewidoczne ziarno, woła na kury cip cip cip, i sypie ziarno z podkasanego fartuszka)
S: Odwaga przychodziła z dziećmi.
M: Miałaś dzieci? Cip, cip, cip!
S: Tak, jedno; małe jak ptaszek. Miał złamane skrzydełko, nie rósł.
Wciąż leżał w gniazdku i patrzył mi prosto w oczy. Nie pił ani nie jadł. Wciąż tak leży i leży. Leży i leży. Taki malutki, bezbronny, otwiera swoje oczy szeroko jakby prosił o coś, a ja mnie mogę go dosięgnąć, nie mogę go dotknąć nawet, jakby jego gniazdko było zawieszone w przestworzach.
Liczyłam na to, że tu go spotkam. Spotkam i dotknę.
(S robi wgłębienie w dłoni, nabiera wody z miski i podaje M. M wypija strasznie siorbiąc)
M: Kiedy pękałeś na członki i spadałeś cicho nie podałam ci skrzydła. Wybacz. Sama byłam pryszczatym nielotem. Cip, cip, cip, cip!
J: Trzeba mieć wiele odwagi żeby nie zwariować.
S: Wtedy wydawało się, że nic gorszego nie może nadejść jak to, że patrzy się na śmierć.
M: A co jest gorsze? Cip, cip, cip!
S: Wina.
J: Zwłaszcza wieczna wina.
M: Czy lepiej mieć coś z winą niż nie mieć niczego, nawet winy? Cip, cip, cip!
J: To pytanie dla filozofów?
S: Za późno.
………………………………………………………
M: Najbardziej dyscyplinuje mnie chwilość. Bez niej byłabym swoją własną świnką morską. Kwink, kwink!
J: A ja zdążyłam mieć troje dzieci. Jak trzy sokoły.
M: Cip, cip! No, nareszcie jakaś dobra wiadomość!
J: To było najbardziej sensowne co mi się mogło przydarzyć.
M: Chocie, chocie, chocie! Poznałaś sens?
J: Chyba tak, a raczej sens znalazł mnie. Moje dzieci mnie znalazły.
M: Ko ko ko ko, kodak! Pokaż zdjęcia.
S: Nie opuszcza cię czarny humor. To dobrze.
J: Dzieci to podawanie dalej. Podaj dalej, podaj dalej, podaj dalej, podaj dalej ….
(zacina się jak zepsuta płyta; S zatyka jest usta nie patrząc na nią; J „ożywa”)
Życie w podaniu. To prawdziwa gra.
M: Życie świętej matrony, w ramkach na ścianie pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra (zacina się, S wali ją w plecy; M ożywa) prawnuków. Ko ko ko kodak!
J: Nie chodzi o świętość, a o nieśmiertelność. Może to właśnie jest wieczność?
M: Aż do pierwszej kosmicznej katastrofy.
……………………………………………………..
J: Na zdrowy rozum biorąc, na pewno coś się stanie. Coś się musi stać.
S: Kto to wie?
J: Ktoś musi przyjść.
M: Cip cip kod ko dak!
X. (świętość)
(M robi sobie spódniczkę z „ręcznika Weroniki”, wpina kwiat we włosy)
J: Kiedyś to byli święci! No, nie mówię o tych znanych, beatyfikowanych i mumifikowanych dla relikwii. Tacy byli, są i będą. Tak jak byli, są i będą mordercy.
S: Dialektyka we wszystkim to podskórny zamysł kosmosu.
(M bierze drugi kwiat i obrywa mu płatki)
M: święty-drań-święty-drań-święty-drań- święty-drań. Drań!! Wyszło mi, że drań. Spróbuję jeszcze raz. Tak chciałabym aby mi wyszedł święty, choć raz w życiu.
(bierze następny kwiat i obrywa)
J: Chodzi o świętość bohaterstwa na co dzień.
M: Trzeba wojny żeby był wróg.
J: Gdzieś zawsze trwa jakaś wojna.
S: A potem to nawet o świętość skromności było trudno. O takie ciche, bezgrzeszne życie bez myślenia wyłącznie o sobie. Dzień w dzień bez pychy i pretensji do bogów.
J: Przynajmniej raz dziennie myślałam o tym, żeby zrobić coś niezwykłego. Ręcznie, albo odręcznie. Ale nawet jak bardzo chciałam i się natężałam, nie potrafiłam.
M: Najbardziej chciałam coś odtańczyć. Taniec miłości na przykład. Jak łabędź, w białej spódniczce i białych puentach.
(M zaczyna tańczyć)
S: Albo napisać piękną kompozycję na fortepian albo na skrzypce. I zagrać tak pięknie aby serca słuchających zaśpiewały razem ze mną.
J: Ale nie umiałam tańczyć ani grać na żadnym instrumencie, ani śpiewać. Dlatego to moje codzienne pragnienie było takie niebotyczne jak chęć bycia młodą w starym ciele.
S: Chciałabym przynajmniej mieć swoje dawne ciało. Kiedyś mi się nie podobało, ale teraz by mi wystarczyło. Za późno na przeprosiny.
M: Tego się nie da stworzyć, zmienić, przetransformować. To byłyby cuda.
J: Dusze w ciałach to były cuda, tylko ich nie widziałyśmy.
M: Bo byłyśmy nie-u-waż-ne. Gaaaaapy!
S: Tak, gapiostwo to grzech, za który trzeba płacić.
M: Czy sądzisz, że tych uważniejszych spotkał inny los?
S: Nie wiem. Może ten, co przyjdzie będzie wiedział.
M: Lub ta.
J: W końcu więc porzucałam te pragnienia o cudzie i marzyłam o tym żeby zrobić choćby coś dobrego. Wydaje się, że to jest łatwiejsze. Po drodze kotłowały się myśli, co jest dla kogo dobre i czy ktoś chce tego, co ja uważam za dobre.
M: No i czy to dobro musi być piękne. A jeżeli już ma być piękne, to czy powinno być prawdą.
XI. (prawda)
(kobiety wałkują ciasto)
S: Prawda rzadko jest piękna.
…………………………………………………………
J: W międzyczasie ktoś zadzwonił albo napisał. I domagał się dobrego słowa jakby czuł, albo czuła, że właśnie nad tym pracuję. Na przykład chciał usłyszeć, że jest pięknie (zaczyna mówić z natręctwem, szybko, bez przecinków i kropek, na jednym oddechu) i kiedy jej albo jemu powiedziałam albo napisałam że jest pięknie nie uwierzyli i powiedzieli albo napisali że kłamię potem czułam się opuszczona bo trudno być kłamcą innym razem kiedy nie było pięknie i też nie mogłam skłamać to on albo ona przerywali nagle w pół słowa i nie dzwonili nie pisali nie przychodzili przez dłuższy czas czasem trwało to bardzo długo i wtedy było mi bardzo smutno bo chciałam zrobić dobrze a wyszło źle dla mnie bo co mi z tej prawdy zamienionej na samotność i źle dla innych bo on albo ona widocznie nie potrzebowali prawdy zwłaszcza mojej prawdy a ja nie wiedziałam jak żyć z taką prawdą lub takim pięknem
S: Nie każdy nie potrzebuje każdej prawdy.
M: (mówi z natręctwem, szybko, bez przecinków i kropek, na jednym oddechu) zauważyłam że kiedy robiłam coś dobrego dla siebie i tak sobie usiadłam i pomyślałam ale to jest dobre i na przykład gotowałam albo malowałam piękne widoki albo sprzątałam pokój usuwałam najdrobniejszy kurz ścieliłam łóżko choć za chwilę miałam się kłaść i znów trzeba by go było zasłać po jakimś czasie nudziło mi się to poczucie bo ile można mieć dobrego dla siebie samej więc chciałam się z kimś podzielić żeby ktoś zobaczył jak ja to zrobiłam i jak mam ładnie namalowane ugotowane albo posprzątane tak z egoizmu chciałam się podzielić czyli pochwalić więc dzwoniłam albo otwierałam okno i wołam kogoś i jeśli ktoś miał czas przychodził albo przychodziła i ja dzieliłam się tym co zrobiłam i co wydawało mi się dobre czasem na ułamek czasu szkoda mi się robiło że muszę się dzielić bo będzie mniej dla mnie jednak zaraz sobie przypominałam że przecież trochę mi się to dobre znudziło i postanowiłam się podzielić żeby pokazać jaka jestem dobra i ten ktoś przychodził albo przyjeżdżał i zobaczył i poczuł i posmakował i też się cieszył i wtedy robiło mi się bardzo przyjemnie bo przypadkiem zrobiłam coś dobrego dla kogoś chociaż tego nie planowałam a tak naprawdę cieszyłam się z tego że było mi dobrze dwa razy z tego samego powodu
S: Jeśli prawdą jest, że istnieje jakiś dobry sposób na robienie dobra, to ten jest na pewno skuteczny.
XII. (kłótnia II)
(kobiety siedzą w kręgu z „płótnami Weroniki” jak z dużymi śliniakami pod szyją i pustymi talerzami)
M: Skoro siedząc tu tak długo, tyle wiemy teoretycznie o robieniu dobra, o pięknie i o prawdzie, dlaczego nie stosujemy tego nawzajem, tylko się żremy?
S: A żremy się?
M: A nie?
J: Ja nie zauważyłam?
S: Może to było tak dawno, że nie pamiętam?
J: Może było to tak mało ważne, że nie zostało w pamięci?
M: A kto sprzeciwiał się, żeby święta były później niż w święta?
S: Bo święta powinny być w święta.
M: Ale później byłoby nas o jedną osobę więcej, a święta to czas wyjątkowy i trzeba go przeżywać w większym gronie.
S: Ale nie było pewności, że ona przyjdzie. Że ją przyprowadzą.
M: A skąd wiesz, że to ona? Może to będzie on?
J: Pewności nie było że ktoś przyjdzie, ale była nadzieja, a nadzieja jest najważniejsza.
M: Była nadzieja? Jest nadzieja! Nadzieja ma tylko czas teraźniejszy.
S: Ale przecież to, że ktoś się nie zgadzał nie oznacza od razu, że się żremy.
M: Jednak dyskusji na ten temat nie było.
S: Święta muszą być w święta i święto!
J: A przecież daty są tylko umowne. I powinny być obowiązujące tu i teraz. Nie każdy obchodzi święta w zimie. Są kraje … a zresztą, podobno zbawiciel urodził się wiosną i umarł na wiosnę, a my się żremy czy święta powinny być na początku czy na końcu zimy. Co to jest zima? To tylko słowo.
M: Czy pamiętacie ten zapach śniegu z sadzą jeszcze ciepły z komina? I smak ściętej jedliny? Rano anioł ciągnął pokornie moje zardzewiałe sanki abym pierwsza z pierwszych zostawiła tryumfalne ślady zimy na podwórku.
S: Świąteczny smutek przybywa cierpki na usta. Śnieg nie spada z serca jak kamienie. Wykrochmalony róg obrusa kole podstępnie. Gałęzie świerka kłują gdy je stroić w błyszczące cacka. Ranią nawet własne paznokcie i myśli. Pierwszy śnieg nie wraca na wargi, żeby nie wiem jak długo tak trwać w oknie, wychylać się w kierunku bieli.
M: Spójrz w lustro. Dotknij jego miękkiej tafli. Unieś twarz nad stołem. Bądź śniegiem. Już czas.
S: Jak przyrzekłam przed ołtarzem Hekate: oto będę złotym runem. Patrzcie na mnie: lecą mi złociste opiłki z czoła i jedna kropla krwi.
………………………………………………………………………………
J (jakby nie słysząc słów M i S): Żremy się, grzeszymy, a potem w święta prosimy o wybaczenie, dostajemy rozgrzeszenie i wszystko w porządku do następnych świąt.
M: A czy nas wciąż dotyczy rozgrzeszenie? A tą co przyjdzie też dotyczy? Lub tego?
J: A my, jak te głupie krowy, zanim przyjdzie on, albo ona, kłócimy się o daty.
M: Nie chodzi o daty.
S: A o co?
M: Jej chodzi o to, żeby postawić na swoim.
J: A tobie o co chodzi? Żeby się żreć dla samego żarcia?
S: Nie jest prawdą, że chodzi wyłącznie o postawienie na swoim; chodzi o zasady. Inaczej byłby bałagan. Śniadanie byłoby na kolację, a kolacja na śniadanie.
M: A jaka to różnica? Zwłaszcza teraz, kiedy nic nie jemy.
J: Ale zasiadamy do stołu.
S: Śniadanie-kolacja, dzień-noc, kobieta-mężczyzna. To językowa różnica. A język nas określa. Zmieniając język jesteśmy kimś innym.
XIII. (tęsknota)
M: Najbardziej tęsknię na dworcach kolejowych, w kanciastych poczekalniach, na rozmazanych peronach. I wtedy gdy pociąg rusza i mija tyły domów, kloakę miasta, drugą stronę murów, smoliste podwórka, kulawe zagrody, te niespełnione ogródki działkowe.
J: Tęsknię za pozostawianymi za sobą miejscami i ludźmi. Takimi w jakich mogli być dla mnie i są dla innych, nawet tymi, których nigdy nie poznałam.
S: A jednak należą do mojej przeszłości nieodwołalnie.
………………………………………………..
M: Czy te kroki prowadzą dokądś?
XIV. (język)
(kobiety grają w klasy)
M: Mówiąc innym językiem byłybyśmy inne?
J: Język to ojczyzna.
M: Ojczyzno, ty jesteś jak zdrowie!
J: Oj, to nieprawda. Ojczyzna może mieć wiele języków, a jeden język może mieć wiele ojczyzn.
M: Pogubiłam się w tym.
J: Ojczyzna może nas zgubić.
S: I zabić. Niektórzy się daliby się za nią pokroić.
J: Ja się zabijałam.
M: I co udało ci się? Ciekawe czy zdążyłaś do spowiedzi?
J: Przez takich ironistów, tamten świat schodził na psy.
S: Przez ekstremalnych patriotów schodził na psy, a przez ironistów wchodził na psy.
M: Nie rozumiem.
………………………………………………………………
(przerywają skakanie, ale po chwili wracają do gry)
J: Są takie ludy, które wciąż porozumiewają się gwizdaniem.
S: Bo im ucięto języki.
J: Albo klikaniem. Klik klik miesza się ze słowem, a bez klik klik słowo znaczy zupełnie co innego. Tak jest w Afryce, w języku „H(l)oze” (wymawia „H(l)oze” klikając), słyszałam.
S: Afryka! Jak to dawno i daleko.
J (entuzjastycznie): Australia! Ameryka! Azja! Europa!
S (nostalgicznie): Opatów, San Gimignano, Al. Jajida.
M (refleksyjnie): Sylwetki w bramie murów obronnych, w poświacie, jakby szły w średniowiecze lub jeszcze dalej – w turkot rydwanów bojowych.
J (autorytatywnie): Exodus w kierunku widomego celu. Wszystko jest zdarzone, zapisane, wiadome: ziemia, gwiazdy, ludzkie kroki i światło, które niosą.
M (rzewnie): Nawet ten turkot jest pewny choć go nie słychać od wieków.
S: My po drugiej stronie bramy, na bruku mglistej proweniencji, krętej prowincji, bez żadnego pewnika choćby co do głosu czy deszczu. W tej zmierzchłej teraźniejszości. Bezbronne. Z dużym prawdopodobieństwem.
M: Trudno powiedzieć co to jest turkot, przecież parametry się wciąż zmieniają. Posłuchaj.
(przerywają skakanie)
S: Nic nie słychać.
M: Czy te kroki prowadzą dokądś? ……………………………………
Samotność to jest tylko relacja, odcinek (skacze) od do, od człowieka do człowieka, od człowieka do miejsca (skacze), ale przede wszystkim od siebie do siebie (skacze). Od do (skacze) ot co (skacze).
(wszystkie wracają do gry)
J: Nie wiemy nawet czy tam jest jakaś rewolucja lub potop.
M: Kiedy przybędzie on lub ona dowiemy się wszystkiego.
S: Oni tam też nie wiedzą wszystkiego. Niektóre kataklizmy się ukrywa.
M: Dlaczego?
S: Nie pamiętasz? Żeby grać na zwłokę. Świat jest grą, a my pionkami na szachownicy.
J: Nie mamy pewności czy ona lub on przyjdzie, a tak bym chciała wiedzieć czy był potop.
M: Albo choć tzunami.
S: Oj, przestańcie z tym czarno-widzeniem. Przyjdzie-nie przyjdzie? Na pewno przyjdzie, trzeba wierzyć. Coś musi się stać. Logika na to wskazuje?
M: Logika czy wiara?
S: Logika to wiara i odwrotnie. Wszystko jest tak logiczne, że aż nie do wiary, czyli do wiary.
M: Zazdroszczę ci tej logiki. Dzięki temu wytrzymujesz tu bez depresji.
S: Depresja też jest logiczna, jak w geografii. To jest uksztaltowanie terenu zbiorowej duszy. Jeśli ja jestem górą, ona równiną, to ty musisz być depresją. Logiczne. Prosty rachunek prawdopodobieństwa.
M: Szkoda, że to ty nie jesteś depresją.
……………………………………………………….
Wszystkiego mogłabym się domyślić, ale nie tego, że tu też będzie nuda. I że będziemy mówić jednym językiem. W ciągu tego czasu przynajmniej nauczyłabym się kilku języków obcych. Bardzo podobał mi się zawsze język hiszpański.
S: A mnie francuski. I’adore francais.
J: A skąd wiesz, co teraz znaczy „nuda” i że mówimy jednym językiem? Może to są różne języki tylko teraz się to zatarło, bo jakby zaczęło się wszystko od początku. I znów czeka nas pomieszanie języków.
…………………………………………………..
Dobrze jest wierzyć, że coś się jeszcze zmieni.
M: A jeżeli na gorsze?
J: Tego nie możemy wiedzieć. Ale wiemy jak jest tu, a oni tego jeszcze nie wiedzą. Kiedy przyjdzie nowa, lub nowy, będzie w szoku.
S: Nie będzie w szoku, bo przecież tu się nic takiego nie dzieje.
M: No właśnie, nic się nie dzieje i to jest straszne.
J: Wyobraź sobie, że mogłoby być gorzej.
M: Co może być gorsze niż ta pustka?
S: Mogłabyś tu być zupełnie sama.
M: To prawda.
J (jak rażona piorunem przestaje grać, jakby spadła na nią genialna myśl; z ekstatyczną miną):
Chcę wam coś powiedzieć. Od dawna czułam, że chcę wam to powiedzieć. Od tak bardzo dawna, już nawet nie pamiętam od jak dawna. Do tej pory nie wiedziałam co to jest, a teraz TO przeczuwam. Eureka! A więc, więc (wzruszona) ……………. , a więc ….. (z dziecięcą ekspresją) cieszę się, ……… że tu jesteście ze mną.
(S i M też przestają grać; mają obojętne miny; sceptyczne, prawie cyniczne)
M (kładąc się na łóżku) A może jesteśmy twoim snem?
S: Złym snem.
J: (kładąc się na łóżku obok M) Ale zawsze mógłby przyśnić mi się gorszy sen.
S: To prawda.
M: Czy któraś z was przeczuwa kiedy on przyjdzie?
J: Lub ona?
(S podchodzi do łóżka, głaszcze po głowie najpierw J, potem M, przygrywa kocem, opatula jak niemowlęta, patrzy w przestrzeń)
S: Ciii, przyjdzie, przyjdzie, na pewno przyjdzie; w swoim czasie. Śpijmy. (nuci kołysankę)