Po twardym lądowaniu stwierdziłem, że Planetoida z wielką prędkością oddala się od naszej Galaktyki. Mknąłem przez bezkres Kosmosu w stronę, gdzie najdalej sięgające teleskopy widzą już tylko zamazany obraz, który przy próbach maksymalnego oczyszczenia i powiększenia ukazuje jedynie wielkie znaki zapytania.
Leciałem tak z 7 lat świetlnych – nie pamiętam, po prostu siedziałem w fotelu. Fotel zdemontowałem z rakiety i ustawiłem na zewnątrz pomiędzy statecznikami. Przez stłuczone iluminatory z wnętrza rakiety snuł się leniwie jazz. Z braku innych zajęć przeglądałem stare numery Młodego Technika i Skrzydlatej Polski. Poza tym wykańczałem zapasy z pokładowego kambuza, głównie jajka, majonez i parówki na zimno, gdyż zabrakło nafty do kuchenki turystycznej. Za potrzebą chodziłem do oddalonego o ok. 30 m jakby parowu. Niegdyś musiał to być krater, powstały po uderzeniu małej asteroidy, lecz z czasem komin owego krateru zapadł się, tworząc miejsce dogodne dla mnie , które nazwałem Winstonem Churchillem.