Trzecia nad ranem. Bezsenność nie zna litości. Jest jak wyrok z nakazem natychmiastowego wykonania. Siedzę tak czwarty miesiąc bez możliwości odwołania. Jeszcze nie teraz. Niestety. Nic lepszego nie przychodzi do głowy. Film Dzień świstaka. ¦miech, taki na wszelki wypadek, maluje się na spragnionych pocałunków ustach. Co noc męczy ta sama wersja zdarzeń. Retrospekcja. Wizja lokalna z miejsca przeznaczenia?
Wznoszę toast. Tequila boom, boom. Cholera! Krzyczą w głowie słowa. Jestem już bardzo zmęczona. Chcę w końcu zamknąć oczy bez lęku, że bezwolnie wpadnę w epicentrum tornado ILY [I Love You]. Mała Ruda. Niedojrzała. Niepoprawna. Niereformowalna – ja – nie miałabym najmniejszej szansy na ucieczkę. Bo po co uciekać przed pragnieniem. Przekraczam wciąż granice wytrzymałości. Wchodzę pod nóż. Mam duszę hazardzisty. Ryzykuję świadomie. Ale tylko w miłości stawiam wszystko na jedną kartę. Zresztą, kto raz spróbował szczęścia instynktownie tego właśnie pragnie. Czyż, nie?
Spaceruję, z uśmiechem w kącikach niebieskich oczu, przywołując grzeszne dni. Najmniejszy podmuch powietrza sprawia znajomą soczystą przyjemność. Znów, nieprzyzwoicie podnieca, gęsia skórka na całym ciele. Wodzę się na pokuszenie.
Tylko kim ty właściwie jesteś?!
Z lekkością wznoszę kolejny toast. Tequila boom, boom. Jesteś projekcją oczu. Z utęsknieniem czekam na najmniejszą rysę na szklistej od łez powłoce. Rysę, która zerwie dokumentalną taśmę. Bez przebaczenia. Bez powrotu. Bez apelacyjnie. Bez litości zamknę ją w okrągłym pudle, takim jak to na wytworne kapelusze. Przejdzie do lamusa. Usłyszę tylko krzyk ciszy. Odetchnę z ulgą przy całkowitej amnezji.
Minęła piąta trzydzieści nad ranem. Nie wiem, która to już wyciśnięta cytryna i który wychylony kieliszek tequili Sunrise. Nic nie smakuje mi ostatnio, jak przebudzenie dnia o wschodzie słońca.
Polubiłam smak cytryny. Albo inaczej. Polubiłam smak cytryny na swojej skórze.