Mama nie była w stanie załatwić niczego dla siebie. Dla mnie - tak. Dla mnie były najlepsze rzeczy. Najlepsze i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie prosto z krzaka. Sama poprzestawała na resztkach. Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała, gdyby mnie dopuściła do zaradności. Nie pozwalała mi niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć. Jej refrenem było powiedzenie: t o nie na twoją głowę, ja t o zrobię lepiej, ty t e g o nie potrafisz, rób tylko to, co możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj niczego nie potrafię.
Nie potrafię, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, były to słowa, które, po przebudzeniu, pierwsze przychodziły do mnie. Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem wchodzą mi do głowy poszczególne informacje, jak ciężko przyswajam sobie różnorodne wiadomości, zwłaszcza daty, była zdania, że nie należy mnie chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować do nich, bo może mnie to zmanierować, wpędzić w spoczywanie na laurach, w porzucenie umysłowych treningów.
Uważała raczej, że należy nie dostrzegać tych moich efektów przy mnie, traktować je w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej, jak do terapeutycznych ćwiczeń mojej roztrzepanej pamięci.
*
A ojciec? Mój tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego.
Zrównoważonym krokiem udał się na dworzec i najbliższym osobowym z przesiadką w czyśćcu, pojechał do diabła. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak wyrwało się Mamie, skapcaniał do reszty i był już pod każdym względem niedorajdą, i, zamiast uganiać się za babami, powinien spać na własnych plecach.
*
Dziadek, ojciec mojego ojca, wymknął się z życia po angielsku. Nie mógł dostosować się do warunków panujących w naszym domu, do kołkowatego syna z muchami w nosie, do jego żony przejętej mną, do mnie, pełzającego wybryku natury. Byłem wtedy poza domem, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać. Gdy jeszcze żył, gdy po śmierci babci mieszkał z nami, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.
*
Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Zacząłem kolekcjonować pocztówki, wyblakłe albumy z podobiznami antenatów. Pocztówki pochodziły z odległych czasów, z czasów tak zamazanych, że kiedy starałem się o nich dowiedzieć czegoś bliższego, nikt nie mógł zaspokoić mojej ciekawości.
Przedstawiały zdjęcia z nic mi nie mówiących miast i kurortów, były sepiowymi wizerunkami nieistniejących domów. Przeglądałem je z mieszanymi uczuciami. Jeżeli dotyczyły znanych mi osób, wywoływały we mnie przeszłość, odżywały w pamięci. Z ich powodu znajdowałem się myślami blisko tych, którzy odeszli. Lecz gdy ukazywały twarze, których nie znałem, wyrzucałem je do kosza, gdyż nie były dla mnie warte ocalenia. Lecz gdy przedstawiały twarze, których nie znałem, wyrzucałem je do kosza, bo nie były warte ocalenia i zaśmiecały mi miejsca przeznaczone na intymne wzruszenia.
A przecież inni może mieliby odmienne zdanie, bo rzeczy i sprawy błahe dla mnie, dla pozostałych są bezcenne; obce twarze z negatywów, obok których przechodziłem jak przez anonimowy tłum, krewny czy przyjaciel osób na nich przedstawionych - chciałby mieć stale, gdyż to, co jednemu nic nie mówi, drugiemu wyciska łzy.
Zbierałem też płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, z biografiami malarzy, kompozytorów, literatów i ich dziełami. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania, osuszyć zbiorniki z wybujałymi oczekiwaniami, a przede wszystkim kolekcje te utwierdzały mnie w coraz dotkliwszym poglądzie, że co było do powiedzenia, zostało już powiedziane wcześniej i mądrzej i w związku z tym nie należy otwierać wyważonych drzwi.
Byłem więc ostrożny w ich doborze: wolałem książki Niemodnych Mistrzów Pióra, niż powielaczowe cymesy odkrywców z przeceny, wolałem twórczość zwolenników rzetelnej wiedzy o otaczającym świecie, od wagonowych produktów literatury spożywczej, od wzniosłej szmiry z ambicjami kleconej brudnym palcem na sztucznym kolanie.
A w przerwach między atakami złudzeń o poprawie mojego zdrowia, Mama wymagała ode mnie umysłowych treningów, zmuszała do gimnastyki intelektualnego mięśnia sprawdzając, jakie mam osiągnięcia, czy osiągam postępy. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z komputerem, ale „ostatni dzwonek” był za bardzo przebiegły, za każdym razem sprawiał mi baty.
Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy, życie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem bez trudu i karkołomnych interpretacji, za pierwszym podejściem, uchwycić jej sens, leżeć pod pierzyną i czytać długo w noc. Potrafiłem pożerać książki aż po świt, gdyż miałem cały dzień na odsypianie zaległości.
Daty, monotonna zmora uczenia się ich na blachę, mozół wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwał się tak nieoczekiwanie, jakbym znalazł się w zupełnie nowych obszarach rzeczywistości i wskoczył w lepszy świat, który już mnie nie przerażał. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały się w jeden, spójny akt.