Znów byłam wczoraj w teatrze. Ponieważ po spektaklu wyszłam dużo mniej zachwycona, niż myślałam, że będę - nie napiszę, gdzie też zawitałam. W drodze do domu zaczęłam sobie przypominać przedstawienia, które oglądałam z wypiekami na twarzy lub te, po których wrażenia i przemyślenia były we mnie jeszcze dłuuugo po zasłonięciu sceny kurtyną. Wracając pamięcią do tych wszystkich wieczorów czy popołudni (bo na spektakle "dla dzieci" też chadzam) - zastanawiałam się, w jakich szczegółach ukrywa się bies, bo tak na zdrowy chłopski rozum, skoro w moim mieście nie ma teatru - wizyta w każdym z królestw, bez względu na to, czy jestem akurat u Erato, Euterpe, Melpomeny, Polihymnii, Talii czy Terpsychory jest przecież świętem. A jednak widziałam i czułam różnicę. Nie tylko w bogactwie czy pomysłowości scenografii, nie tylko w różnym zaangażowaniu aktorów w grę, ale przede wszystkim w tym, co nazwać i opisać najtrudniej - w autentyczności/szczerości/prawdzie wypowiadanych czy wyśpiewywanych ze sceny słów. Nie wiem, czy sekret bardziej tkwi w mistrzostwie (bo mistrz to się chyba nigdy nie nudzi swoją grą), czy w czuciu i autentycznym przeżywaniu, i wewnętrznej zgodzie aktora z przekonaniami i wyborami granej przez niego postaci. Nie wiem, kałapućkam się coraz bardziej Napiszę więc tylko, że z kilkanastu obejrzanych w ciągu roku spektakli - najbardziej podobały mi się dwa na trzy, obejrzane w Polonii. Kolejne dwa - w Teatrze Narodowym. A potem to już albo adaptacja, albo scenografia, albo rola solistki, albo... dwie/trzy piosenki na cały spektakl. Polonia ma u mnie dodatkowo tę przewagę nad innymi teatrami, że wchodząc w jej progi, czuję się nie tyle jak u siebie, ale jak w miejscu, w którym jest mi dobrze i do którego chcę wracać.
Pozdrawiam Panią serdecznie