Zaczęła się trochę na wariata - poganiana telefonami kierownika grupy do... mnie i do umówionego, spóźniającego się zleceniodawcy ode... mnie Nieprzepadający za sobą panowie dwaj z ręki do ręki podali sobie mo kilkugarbny plecak z przyległościami. Na dzień dobry wymienili złośliwości.
Zabrana spod domu przez kierownika, nie śmiałam proponować ewentualnej przesiadki w miejscu zbiórki parenastu zapalonych fotografów w kilku autach.
Droga do puszczy wiodła przez wspólne wątki ogólne, przemilczenia i niedosłyszenia. Prowadziła od tematów fotograficznych (- To w końcu ile zdjęć trzeba dać na tę wystawę? - Chyba wcale..., bo nam temat podebrali...) aż po prozaiczne (- Cholera, nie wziąłem wody. - A wie Pan, że ja też... Zahaczyła o Indie, śmignęła koło bocianiego gniazda, by raptem skręcić tuż za wiekowym Nepomucenem. I tu się zakotwiczyć na 3 dni i 3 nocki.
Kwatera była osobliwa. Mocno zakręcona gospodyni, która przez telefon wydawała się całkiem do rzeczy i w porządku, na żywo nawijała niestety od rzeczy, a porządek wyraźnie dawno temu zamknęła gdzieś pod kluczem. Fartuch zamiast ścierki, zapuszczone sztućce, legowiska w stanie mocno surowym i zapajęczynowionym nie zachęcały do dłuższej niż konieczna znajomości z domostwem.
Przy pierwszej lepszej okazji myknęliśmy do sąsiedniego baru. Schludnego, życzliwego, z domowymi pierożkami, lepionymi na gorąco. Na odchodne gospodyni - zaintrygowana naszymi apetytami - 3 chłopa zjadło 10 porcji po 16 ruskich... - zagadnęła: a gdzie Wy mieszkacie? A... u roztrzepanej miotły...
W ten sposób nasze lokum "Pensjonatem pod Roztrzepaną miotłą" zostało...
Po takich "atrakcjach" mogło być tylko lepiej... I było...
Rzeczki, chmurki, pagórki witały nas swoim czarem. Urokliwe kapliczki starały się jak najładniej wypaść, zdobne w majowe wstążeczki i słoneczne niteczki.
Dla rasowego mieszczucha, jakim jestem, towarzyszenie "Leśnemu człowiekowi" w zbieraniu dokumentacji fotograficznej do leksykonu roślin leśnych było nie lada gratką... Po kilkunastu godzinach lekcji przyrody w terenie potrafiłam rozpoznać głosy kilku ptaków, rozróżnić fiołka trójbarwnego od leśnego, wytłumaczyć, dlaczego rusałka pawie oczko nie jest paziem królowej (a do tej pory byłam święcie przekonana, że tak...).
Zobaczyłam rudzika, spotkałam zimorodka. Uchwyciłam w locie myszołowa. Dotarłam nawet do gniazda bociana czarnego, w tym roku najprawdopodobniej niezamieszkanego...
Przypomniałam sobie, że w słowniku języka ojczystego nie brak przysłówków: cudnie, pięknie, ślicznie...
Tak minął dzień pierwszy. Drugi upłynął pod znakiem integracji - z gospodynią, kolegami po aparacie, nowo poznanymi zwykłymi ciekawymi ludźmi...
Ostatniego dnia plenerowego wybraliśmy się do domu drogą prowadzącą przez świeżo wypróbowywane skróty i szkali. Zaprowadziłty nas do renesansowego dworku, przywiosdły pod ruiny wspaniałego niegdyś pałacu, zachwyciły masą możliwości sprawdzania swojej orientacji w terenie.
Wróciłam zmęczona - szczęściem, nowymi wiadomościami, nasycona zapachami, barwami... Ciekawe, kiedy głód podróży znów da mi znać o sobie...
Trzeciego