[b]ŻEBRAK
U wezgłowia katedry
nieprzetarty tłum zatroskanych zbędnych
podpitym kontr basem
szczerbatym tenorem
przeponowo
na maskę
ustawionym głosem
rżnie od ucha przewiewne współczucia
Przystaje na nieco
nad kartką przyczyny z już moim cierpieniem
wykaligrafowaną
w bramie za rogiem
i szybciutko wzruszony malowniczym dramatem
przygryza śmiesznie kolektywne wargi
umyka przed mżawką
b
Wkładam na bakier swą żebraczą ladę
stetsona po kumplu co nie wrócił z dzieciństwa
chowam pod kamień tekturowe serce
opadam w swój niebyt i odchodzę do jutra
do znowu
do ciągłego
w
ZRZęDZENIE LOSU
Żyję w stadnym świecie wron
a za towarzyszy mam kruki
Kruk co prawda krukowi
niczego nie wyłupi
ale gdzie jest powiedziane
że nie może nasobaczyć
pod ogon?
Wrony
jak to ptaszydła
niepokaźnej urody
najlepiej kraczą
na drzewach postronnych
gdzie mogą skrzeczeć
ile dusza zapragnie
i dopóki nikt im nie strzeli w dziób
Tak i ze mną
SKARGA NA PRZEMIAŁ
JESTE¦MY odosobnieni;
nasze próby zapisu,
usiłowania i modlitwy,
miotają się pomiędzy chęciami,
a doskonałością osiąganego blichtru.
Widać to w TAJEMNICY.
Napełnieni wrzeszczącym protestem,
zasklepieni w martwych ciałach
marmurowych przodków,
w katalogach dokonanych klęsk,
JESTE¦MY.
Choć wydaje się,
że obecniejemy tylko,
w małych dawkach nierozważnych słów,
w lichej szeptaninie zdań,
oferując się sobie
lub tym,
co wierzą w telepatię rozumu,
w to,
że są jednak treści pomiędzy wierszami
napisanego strachu,
że wystarczy opanować międzyteksty,
międzyaluzje i międzypulsy,
aby ułożyć własny wykres przesłania,
JESTE¦MY:
bezładnie silni,
kontrowersyjnie trwali,
ponadczasowo ubodzy,
a każdy z nas,
to dzierżawca przepisu
na legalną nieobecność.
RYTMIKA
Kostropatym świtem w rozkwaszony zmierzch
na oślep
do przodu
do głupiego wciąż
nieżwawymi sprintami
wciąż idzie i idzie
i po gongu też
kreator niedzielny
łachmyta pod wiatr
fachura na stos
wybitny powszedni
za mało na schwał
jak zwykle nie to
i nigdy w sam gust
i znowu nie tak
Więc się wpędza w sen
dudami co w miech
więc ciągle i stale opada na wznak
więc nadal i niemal omija swój czas
TRWOGA
Za posępną zasłoną znanego pragnienia
wtulony w barłóg
czekam na przyjście dawki swoich zwidów
wsłuchując się w jęki zegara
rytm grozy wskazówek
Budzę się do wciąż tych samych urojeń
Słyszę uparcie swoje umykanie
szmer sekund za ścianą
skrzypienie okiennic
wiatr na pastwie deszczu
bezpowrotne drżenia
¦niąc o przedawnionym
liczę żyłkowane
skroplone minuty
SKOMLIDUSZA
Kiedy nie mam ochoty
na bagienne rozmyślania
zabieram się za nie właśnie
Wtedy wychodzą mi najlepiej
wtedy moje rzewne wspomnienia
są jak najbardziej wyraziste
wtedy otwieram okno z chłodną ciemnością
i wyobraźnię na pół pełny max
rozsiadam się do strojenia głębinowych min
I tak przechodzi do mojej historii kolejny dzień
Dzień wolny
pochmurny
gradowy
gdy z oddali dociera do mnie
że wyłączono mi prąd
odcięto gaz
telefon przestał istnieć
w przedpokoju
przeniósł się na kanapę
do sublokatora
zastrajkował
oświadczył
że do chwili uregulowania rachunku
nie będzie mu się chciało dzwonić
że bezwarunkowo musi sobie odpocząć
poukładać w membranie
kim jest dla mnie
i jaka jest
psia jego mać
rola u niemowy
Och
jaki ze mnie
biedaczłowiek
telefon nie działa
wyjść nie mam dokąd
bo noc
a na ziewanie
zabrakło mi pary
[/b]