Stare, ale jednak w pewnym sensie nowe... ze szczególnym wskazaniem na ostatnie zdanie, które znalazło się również w temacie...
Pozdrawiam mając nadzieję, że Pani dzień był dziś lepszy niż mój :)
OSTRA JAZDA Z KRYSTYNĄ JANDĄ
Pasażer: Józef Herold,
kierowca: Krystyna Janda
04-02-2004
1. W samochodzie najważniejsze jest ...
... poczucie bezpieczeństwa. Miałam sześć małych fiatów.
2. Nie ruszę z miejsca zanim...
... nie sprawdzę, czy mam torebkę. Oczywiście swoją.
3. Policjant na mój widok...
...krzyczy do kolegi: Władek, idziemy do teatru!
4. Ostra jazda zaczyna się dla mnie od...
Już dawno się skończyła.
5. Na stopa biorę...
Nie biorę. Raz wzięłam żołnierza i mówił o uchwałach ostatniego zjazdu PZPR. Innym razem kobieta wysiadła z samochodu z moją torebką.
6. Kiedy siedzę obok kierowcy...
... przesiadam się do tyłu, nie mogę patrzeć na to, co wyprawia.
7. Chciałabym być pilotem...
...Leszka Kołakowskiego i żeby do mnie mówił w czasie jazdy.
8. Seks w samochodzie jest ...
Od kilku lat boli mnie kręgosłup.
9. Notorycznie łamię przepis...
Często wydaje mi się, że znaki stoją bez sensu.
10. Oprócz tankowania paliwa umiem jeszcze...
Jeżeli chodzi o samochód niewiele więcej.
11. Kiedy zasypiam za kierownicą...
...zatrzymuję się i biegam wokół samochodu.
12. Stuknęłam kiedyś...
... wielokrotnie.
TERAPIA NA SAMOTNO¦ć
- To komedia psychologiczna, w której będzie więcej refleksji, mniej śmiechu. Tak to starałam się reżyserować - mówi KRYSTYNA JANDA przed premierą "Lekcji stepowania" w Teatrze Powszechnym w Łodzi (24 kwietnia).
Błażej Torański: Pani tańczy, stepuje?
Krystyna Janda: Nie. Byłam kiedyś w studiu baletowym przy operetce warszawskiej, ale na szczęście miałam problemy z kręgosłupem i rodzice mnie stamtąd zabrali. Podziwiam aktorki z naszej obsady, które nauczyły się tak dobrze stepować.
BT: W sztuce Richarda Harrisa, którą pani reżyseruje, stepowanie jest terapią dla samotnych, zagubionych, cierpiących. Jak nauka języka w pani ulubionym filmie "Włoski dla początkujących".
- Dokładnie tak. Stepowanie ma w sobie dumę i siłę, jak flamenco czy taniec góralski. Aby mu sprostać, trzeba się wewnętrznie przełamać, nabrać rytmu, odwagi, nawet bezczelności. Dzięki temu być może zyskuje się pewność siebie.
BT: Przedstawienie trafia celnie w czas, w którym ludzie nie potrafią sprostać wymogom życia. Wielu ich jest.
- Więcej, niż nam się wydaje. W Polsce nie stepowanie jest modne na kryzysy wewnętrzne, ale joga. Jej ośrodki są oblężone. Żona Marka Kondrata, która rok temu otworzyła taki klub w Warszawie, mówi, że przychodzą tam - często kierowane przez lekarzy - kobiety przemęczone, z depresją. Tworzą grupę za grupą. Społeczność grupową. Te wizyty są dla nich niezwykle ważne, bo stymulują je wzajemnie. Coś podobnego jest zapisane w sztuce Harrisa.
BT: "Lekcje stepowania" zapowiada się jako komedię. Ale czy nie jest to aby dramat liryczny, obyczajowy?
- Raczej komedia psychologiczna, w której będzie więcej refleksji, mniej śmiechu. Tak to starałam się reżyserować. Wycieniowywałam wszystkie żarty, które przeszkadzałyby w opowiedzeniu skomplikowanej, często wzruszającej akcji i ciągnęły ją w stronę taniej komedii. W tych historiach jest wiele drobiazgów ułożonych polifonicznie.
BT: Polifonia wynika stąd, że zobaczymy bohatera zbiorowego?
- Te kobiety osiągają sukces w grupie i uświadamiają sobie, że stało się to dzięki rezygnacji z egoizmu i dzięki kompromisom. W jednej ze scen zwierzają się, że chciałyby zatańczyć solo. Instruktorka odpowiada, że, niestety, ich umiejętności nie przyniosą sukcesu, ale w grupie może im się to udać. Od tego też zależy powodzenie naszego spektaklu. Ale także od odpowiedzi na pytanie: czy aktorkom uda się głęboko, wrażliwie, poruszająco opowiedzieć o kondycji człowieka. Każda bohaterka ma jakieś problemy: jedną bije mąż, druga choruje na raka. Większość z nich wykorzystują partnerzy. Myślę, że w tych postaciach odnajdzie się co najmniej połowa widowni.
"Terapia na samotność"
Błażej Torański
Rzeczpospolita nr 94
22-04-2005
TO SPEKTAKL TYPOWO POLSKI
- To wspaniały utwór o miłości, czystości i dumie. Uwielbiam ten temat, styl i rytm. Realizuję go po raz trzeci - mówi KRYSTYNA JANDA przed sobotnią premierą "Na szkle malowane" w gdyńskim Teatrze Muzycznym.
W sobotę premiera śpiewogry Na szkle malowane w reżyserii Krystyny Jandy w gdyńskim Teatrze Muzycznym - śwarnej historii o zbójniku Janosiku.
Katarzyna Fryc: Dlaczego po raz kolejny zrealizowała Pani śpiewogrę Ernesta Brylla z muzyką Katarzyny Gaertner?
Krystyna Janda: Bo to wspaniały utwór o miłości, czystości i dumie. Uwielbiam ten temat, styl i rytm. To spektakl typowo polski, który przynosi radość i artystom, i publiczności, po prostu afirmuje życie. Realizuję go po raz trzeci, po spektaklach w Warszawie i Częstochowie, ale w Gdyni zrobiliśmy go z większym rozmachem, trochę poszerzyliśmy to, co napisali Bryll i Gaertner, więcej osób wystąpi na scenie. Usłyszymy też muzykę w nowej aranżacji szefa zespołu Krywań, zabrzmi dumniej i rytmiczniej - jak każda muzyka z gór, flamenco chociażby, ma nieodparty, namiętny rytm.
KF: W spektaklu wystąpią aktorzy Muzycznego przywykli do ról musicalowych. Teraz muszą się zmierzyć z muzyką ludową.
- Dlatego musieli pozbyć się musicalowego przyzwyczajenia i zaśpiewać w sposób prosty, jak głosy nieszkolone. Ale w spektaklu są też obszerne partie mówione i rzeczy trudne do zagrania aktorsko: na przykład rola Opowiadacza, na której bazuje pierwsze 15 minut spektaklu, jest jedną z najtrudniejszych, z jaką kiedykolwiek się spotkałam. Sama historia toczy się w góralskiej gospodzie, zaczyna się realistycznie - od wieczornych opowieści, a z czasem przeradza się w baśniową opowieść o Janosiku. Utwór jest tak napisany, że właściwie nie ma głównych ról. Wszystkie partie są równe, a bohater jest zbiorowy. Siłą tego zespołu jest młodość i entuzjazm.
KF: Czy w spektaklu znajdą się odwołania do arcypopularnego serialu Janosik?
- Nic takiego nie będzie. Powtarzam moją inscenizację sprzed lat, w której oparłam się na własnej adaptacji tekstu, w którym całkowicie zmieniłam układ i akcenty, popowe brzmienie na podrasowane góralskie. Plastyka przedstawienia i scenografia Macieja Preyera są bardzo precyzyjnie oparte na malarstwie Zofii Stryjeńskiej, jej kompozycjach obrazów i układach figuralnych. Choreografię przygotował Michał Jarczyk, który pracował ze mną przy poprzednich inscenizacjach śpiewogry, a przez lata prowadził zespoły Mazowsze i ¦ląsk. Tu natomiast miał większe pole do popisu, bo z młodzieżą może zrobić rzeczy, których nie mógł zrealizować z innymi aktorami - efektowne skoki przez ciupagi, kapelusze i zbójnickie tańce. Na szkle malowane To kolejna wersja historii harnasia Janosika - najsłynniejszego zbójnika tatrzańskiego. Ernest Bryll napisał ją w 1969 r. Jak sam mówił, była to próba zabawienia się w stworzenie śpiewogry, która miała odróżniać się od zachodnich musicali. Spektakl powstały na tej podstawie, do muzyki Katarzyny Gaertner w reżyserii Krystyny Jandy (która zagrała także rolę Anioła), miał swoją premierę w 1993 r. w warszawskim Teatrze Powszechnym. Wówczas w spektaklu wystąpili m.in. Emilian Kamiński (Janosik), Dorota Stalińska, Paweł Deląg, Justyna Sienczyłło, Daria Trafankowska i Rafał Królikowski oraz zakopiański zespół Krywań. Z przedstawienia pochodzą przeboje: Lipowa łyżka, Nie zmogła go kula, Kolibaj się, kolibaj, Na sianeczku sianie czy Pożegnanie harnasia, które później śpiewali m.in. Halina Frąckowiak, Czesław Niemen i Maryla Rodowicz. Spektakl zdobył ogromną popularność w kraju (był grany w Teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie i Teatrze Rozrywki w Chorzowie) i za granicą (w Czechach i na Słowacji). W gdyńskim spektaklu wystąpią aktorzy Teatru Muzycznego oraz kapela góralska Ciakory. Akcja dzieje się współcześnie w góralskiej gospodzie, w której biesiadnicy opowiadają sobie historię harnasia. Przedstawienie ma formę trzech obrazów na szkle malowanych- narodziny, miłość i śmierć Janosika opowiedziane poetyckim i stylizowanym na gwarę językiem z muzyką będącą połączeniem góralskiego folku i bluesa.
Katarzyna Fryc
Gazeta Wyborcza - Trójmiasto nr 189
13-08-2004
SZTUKA KOMUNIKACJI
- Trzeba opowiadać współczesne historie, ale, niestety, ciągle brakuje dobrej literatury, scenariuszy teatralnych i filmowych - mówi KRYSTYNA JANDA, która reżyseruje w Poznaniu "Namiętność" Petera Nicholsa.
Do Teatru Nowego w Poznaniu sprowadziła panią "Namiętność"?
- Tekst Petera Nicholsa "Passion Play" noszę "przy sobie" od kilku lat. Od pierwszego czytania podobał mi się. Mówi niby o banalnej zdradzie, trójkącie małżeńskim, o związanym z tym problemie moralnym, ale jest napisany w niebanalny sposób. Cieszę się, że nareszcie mogę go zrealizować. Długo czekałam na właściwy moment. Aż nadeszła propozycja z Teatru Nowego w Poznaniu.
Jak do tego doszło?
- Ze trzy lata temu, podczas prób do "Siedmiu Grzechów Głównych" w warszawskiej operze, rozmawiałam na ten temat z Januszem Wiśniewskim. Mówiłam o "Namiętności" z takim entuzjazmem, że zaproponował mi, abym zrealizowała mój pomysł tutaj. Reżyseruję już od 12 lat i wiem z doświadczenia że 80 procent energii traci się na tworzenie możliwości wystawienia sztuki, a niewielka reszta pozostaje na sprawy artystyczne. Tym razem pracuję w prawdziwie komfortowych warunkach.
"Namiętność", ale i pani serial "Męskie-żeńskie" wskazują, że bliższa jest pani tematyka współczesna.
- Zagrałam wiele historycznych, kostiumowych postaci: Fedrę, Medeę, Elektrę, również Modrzejewską i wiele innych. Gdy byłam młodsza, wszyscy mówili, szczególnie dyrektor Hübner: Krysiu, pamiętaj, aby przynajmniej raz w roku zagrać rolę "do encyklopedii". Im jestem starsza tym mniej się tym przejmuję. Bardziej pociąga mnie prowadzenie dialogu z ludźmi, komunikowanie się z nimi za pośrednictwem współczesnego języka. Trzeba opowiadać współczesne historie, ale, niestety, ciągle brakuje dobrej literatury, scenariuszy teatralnych i filmowych.
Jak pani reaguje na określenia "łono kobiece" czy "twórczość kobieca"?
- Z wyrozumiałością.
Pani serial "Męskie-żeńskie" nazwano nawet feministycznym...
- Przypięto mu taką łatkę. Może i taki jest, choć mnie się wydaje, że śmieję się tak samo z mężczyzn, jak i kobiet. Nie wiem nawet, czy w przypadku pań ten śmiech nie jest bardziej szyderczy - po prostu znam je lepiej. A wracając do wcześniejszego pytania.. Gdy się głębiej zastanowię, to najbardziej "kobiecą" rzecz zrobiłam z... Andrzejem Barańskim - była to jego telewizyjna adaptacja "Kobiety zawiedzionej". Osobiście nie mam nic przeciwko etykietce "kobieca". Jestem kobietą!
A według pani być kobietą jest..
- ...fantastycznie! Wiele moich rówieśniczek ma problemy z kobiecością - wolałyby być mężczyznami albo kobietami, ale... młodszymi. Myślę, że jest to kwestia indywidualnego podejścia. Bywa że kobiecość może być też wymówką. Na przykład moja mamą gdy ma podjąć jakąś niewygodną decyzję czy ryzyko, a nie podejmuje, usprawiedliwia się: Mam do tego prawo, przecież jestem kobietą!
Wzorowała się pani na mamie?
- Raczej nie. Można powiedzieć, że wychowywałam się obok domu. Najpierw do siódmego roku życia mieszkałam u dziadków. Później z siostrą, byłyśmy typowymi dziećmi z kluczem na szyi. Rodzice studiowali i pracowali równocześnie, starali się nas maksymalnie zająć, żeby nie przychodziły nam z siostrą do głowy głupie pomysły. Uczęszczałam więc równocześnie do szkoły podstawowej i muzycznej, chodziłam na zajęcia angielskiego i hiszpańskiego, potem też do warszawskiej operetki na zajęcia studium baletowego. Od samodzielnego wyboru liceum plastycznego podejmowałam już decyzje w ogóle sama i dokonywałam życiowych wyborów, czasami zaskakujących również dla mnie. O tym, że jestem w szkole teatralnej, rodzice dowiedzieli się w połowie pierwszego roku!
Przypadek odegrał dużą rolę w pani życiu?
- Absolutnym przypadkiem było to, że poszłam do szkoły teatralnej. Koleżanka poprosiła mnie, żebym jej towarzyszyła podczas wizyty w szkole teatralnej. Teatr mnie nie interesował. Zajmowałam się malarstwem, myślałam, że będę grafikiem żurnalowym.
Żałuje pani, że życie potoczyło się tak, a nie inaczej?
- Nie, ponieważ zamiłowania i umiejętności plastyczne bardzo mi pomagają w mojej pracy w filmie i teatrze. Szkoła plastyczna ukształtowała moją indywidualność, dała mi odwagę w podejmowaniu decyzji artystycznych, wykształciła wciąż poszukującego, świadomego i nigdy niezadowolonego z siebie "twórcę". Tego nie uczą w szkole teatralnej! Z ryzykiem artystycznym i "apetytem" na kreacje trzeba się spotkać wcześniej. Może to potwierdzić mój mąż, który zanim został operatorem, również ukończył liceum plastyczne.
Chętnie pani pracuje z mężem?
- Tak, chociaż nieraz dochodzi do konfliktów, ale nie potrafimy być obojętni wobec tego, co robimy. Spieramy się, kłócimy, ale są to awantury twórcze.
Z kim woli pani współpracować: z kobietami czy mężczyznami?
- To zależy przy jakim temacie. Dajmy na to - przy "Namiętności" moim scenografem jest znakomity Maciej Putowski, w ogóle otoczyłam się raczej panami W Łodzi za chwilę zaczynam sztukę, która się nazywa "Lekcja stepu" i mam wokół siebie same kobiety. "Namiętność" to mocna architektura a "Lekcja stepu" będzie delikatną koronką flamandzką.
Jest pani aktorką, reżyserem, pisze pani scenariusze i felietony prasowe, prowadzi talk show w telewizji. Która z form wypowiedzi jest pani najbliższa?
- Najważniejsze jest wiedzieć, co się chce powiedzieć. A do tego, co chcę powiedzieć, dopasowuję medium. Wywiady telewizyjne miały służyć promocji serialu "Męskie-żeńskie". Felietony prasowe zaczęłam pisać za namową Jacka Janczarskiego, gdy byłam w ciąży. Niektóre teksty są lepsze dla telewizji, inne realizują się w teatrze. Mam nieodpartą potrzebę komunikowania się z ludźmi! A "czy zrobię ten film na slajdach czy na celuloidzie, ale go i tak zrobię" - jak mówiłam w "Człowieku z marmuru". Tak jest do dzisiaj.
Czy istnieje Krystyna Janda poza pracą?
- Oczywiście! Niech pani policzy, ile jest aktorek w naszym kraju, które zdecydowały się na trójkę dzieci? A ja zdecydowałabym się jeszcze choćby raz, gdybym mogła. Bo przez wiele lat miałam kłopoty z urodzeniem dziecka. Dlatego moi synowie przyszli na świat tak późno. Może dobrze, że właśnie tak los zdarzył? W ogóle uważam, że najpierw jestem matką i żoną.
Jak układają się pani relacje z córką, a jak z synami?
- Marysię urodziłam jeszcze podczas studiów, jako 21-letnia dziewczyna Przeszła ze mną przez trudny czas początków kariery, a potem rozwodu i nawet, gdy była małą dziewczynką, traktowałam ją partnersko. Do dziś jest moją przyjaciółką, z którą zawsze szczerze mogę porozmawiać. A synowie od początku traktowali mnie jak enfant terrible - to ja jestem dzieckiem, a oni poważnymi facetami. Nigdy nie wyprowadzałam ich z błędu, bo mnie i im jest z tym bardzo dobrze.
Pani dom różni się od pani domu rodzinnego?
- Tego w ogóle nie da się porównać. Wychowałam się w skromnym, prostym domu robotniczym. Natomiast mój dom jest wielopokoleniowym domem artystów. Jestem dyrektorem tego przedsięwzięcia, który stara się nadać mu reguły zwykłego domu, ściśle przestrzega się tu pór wspólnych posiłków, a na prośbę mojej mamy (za co jestem jej bardzo wdzięczna) nie wpuszcza doń żadnych mediów. Nie udzielam się towarzysko, nie bywam na bankietach, premierach i jest to moja i mojego męża świadoma decyzja na rzecz rodziny.
"Sztuka komunikacji"
Małgorzata Derwich
Głos Wielkopolski nr 301/24-26.12.2004
27-12-2004
KREUJę I KASUJę
- W pracy ustawiam wysoko poprzeczkę. Nie znoszę fuszerki. To może kogoś denerwować - mówi KRYSTYNA JANDA, aktorka, rezyser.
Atak terrorystów, trema, przepis na ciasto, autystyczne dzieci sąsiadujące z horoskopem - z pozornego miszmaszu wyłania się pełna emocji i humoru refleksja nad światem. Druga część internetowego błoga znanej aktorki właśnie trafiła na rynek w papierowej formie jako "www.małpa2.pl"
Ma Pani tremę jako pisarka?
- Nie, absolutnie! Żadnej. Nie mam ambicji literackich (śmiech). Jest mi dużo łatwiej niż pisarzowi, bo to nie jest mój główny zawód. Ja tylko dzielę się refleksjami.
Zdarza się Pani żałować, że coś napisała?
- W internecie?! Ja to kasuję (śmiech). Ale dwa razy zdarzyło mi się pożałować. Wykasowałam fragment o pogrzebie. Wprawdzie nie podałam nawet nazwiska zmarłego, ale bałam się, że tych, którzy akurat przeżywają żałobę, mogą te moje żarciki i zabawy dotknąć. Kiedyś wygarnęłam też internautom, że się za dużo pieszczą ze sobą, że brak im samokrytyki - wypisują, że są chorzy, zmęczeni, że wszyscy wokół mają lepiej. Powiedziałam im ostro, co o nich myślę, jednak szybko to skasowałam.
Co dali Pani internauci, czego nie dała publiczność teatralna?
- Po każdym spektaklu czy pojawieniu się w telewizji natychmiast piszą w internecie, co czują. Są jak barometr, który pracuje non stop. Bywają na spektaklach po dziesięć razy i widzą najmniejszą zmianę, najdrobniejszą pomyłkę, każdy niuans. To fantastyczne!
Zdarza się Pani pisać "z obowiązku"? Bo ktoś domaga się np. dalszego ciągu o chorobie kota?
- Niestety, czasami piszę "na zamówienie". Ludzie szczególnie lubią historie o zwierzętach, ale ja lubię o nich pisać. Każde jest indywidualnością. Ze zwierzętami jest jak z ludźmi.
"Nadchodzi czas na trudne tematy" - napisała Pani po 11 września 2001. Co jest najtrudniejszym tematem?
- Dzieci. Urodziłam Marysię, a 15 lat później kolejne dzieci. Żartuję, że cały czas jestem w szoku poporodowym. Temat dzieci jest dla mnie najważniejszy. Reaguję histerycznie, widząc, że są krzywdzone, samotne, chore. Cała moja działalność publiczna, ale nie ta stricte zawodowa jest im poświęcona.
Jest coś, o czym już nie chce Pani pisać?
- Po pierwszym roku pisania dziennika dostałam mocno "po łapach" od środowiska. Mimo że moje opinie zwykle były pozytywne, wiele osób dało mi do zrozumienia, że nie powinnam się wypowiadać na temat teatru, bo sama w nim siedzę. Ci, którzy wiedzieli, że byłam na ich spektaklu, widziałam ich na scenie i nic o nich nie wspomniałam, mieli straszne pretensje, że w moim blogu nic o nich nie ma. Porzuciłam więc wypowiadanie się na temat kolegów.
Zdradzi Pani, kto najbardziej domagał się pisania o nim?
- 0 nie! Wolę nie. (śmiech)
Niektóre role są "zbudowane na kłamstwie" - napisała Pani na pierwszej stronie pamiętnika. Któraś z Pani ról taka była?
- Nie, żadna, bo byłaby niedobra (śmiech). Ale zdarza się, że rola jest źle napisana i trudno ją uzasadnić.
Miała Pani takie, co do których czuła, że musi zrobić je na nowo, zupełnie po swojemu?
- Wiele ról. Przynajmniej połowę! (śmiech) Choćby Lady Makbet. Ale nie chcę o tym mówić.
"Gdybym miała żyć jeszcze tylko dwa lata, w ogóle przestałabym grać". Uświadomienie sobie tego zasmuciło Panią?
- Granie wypełnia niemal całe Pani życie... Nie, nie zasmuciło mnie to, bo nie umrę za dwa lata (śmiech). A nawet jeśli mam umrzeć, to tego nie wiem. Ale gdybym wiedziała, poświęciłabym resztę życia dzieciom.
Blog to sposób na autopromocję niezależną od Pani wizerunku kreowanego przez media?
- Oczy wiście! W jakimś sensie zwyczajnie kreuję swój wizerunek.
Ten internetowy przeczy opinii, że jest Pani osobą bardzo trudną i konfliktową...
- Do mnie ta opinia nie dociera. To w ogóle smutny temat - temat natury Polaków. Tego, jak radzą sobie z zazdrością, gdy widzą kogoś, komu się powodzi. Właściwie nigdy nie pokłóciłam się z kimś, z kim pracowałam.
Skąd ta opinia?
- W pracy ustawiam wysoko poprzeczkę. Nie znoszę fuszerki. To może kogoś denerwować.
22 grudnia 2001
sobota 8.35 "Ja sama, bez damsko-męskiego kontekstu, gram przed każdym nowo poznanym mężczyzną naczynie bez pęknieć, a dopiero w domu z ulgą zaczynam cieknąć. Ale prawdziwa ulga nie polega na tym, że przy mężu czy długoletnim partnerze można pokazywać słabość, tylko na tym, że nic nie trzeba wyjaśniać i tłumaczyć. Można być niedoskonałym i prawdziwym bez usprawiedliwienia".
1 października 2001
wtorek, 15.29 "I to jest odpowiedź na pytanie dla tej pani z gazety, co wczoraj zadzwoniła, kiedy stałam na scenie na próbie, zapytała bez wstępu, nie uprzedzając, nie przedstawiając się, nie podając nazwy gazety ani nic: - Jak pani odpoczywa? - a ja na to bez wstępu, nie uprzedzając, wyłączyłam telefon. Podobno Sharon Stone dziś w nocy miała wylew krwi do mózgu".
6 października 2001 sobota, 15.29
" - od dawna szukałam tekstu, który by mnie obchodził bardziej jako człowieka niż jako aktorkę,
- boję się śmierci,
- co jakiś czas wkurza mnie artystowska postawa środowiska teatralnego".
(o pracy nad "Małą Steinberg" dotykającą problemu autyzmu)
16 października 2001 wtorek, 15.29
"Następnego dnia rano - Kopenhaga (...) przypadkowe zwiedzanie Muzeum Erotyki. Tu oszołomiona, tam zbłąkana - z młodą Polką-Szwedką towarzyszącą mi ogłupiałe stałyśmy i patrzyłyśmy, jak na wielkim ekranie onanizuje się mężczyzna (...)".
27 listopada 2001 wtorek, 8.10
"(...) na wystawie poświęconej Poświatowskiej największe wrażenie zrobił na mnie elektrokardiografii jej serca. (...) A ja najczęściej przypominam sobie jej słowa: ...Mój kochanek wcale nie jest piękny, i charakter ma raczej trudny... Przywoływałam to zdanie wielokrotnie. Bardzo potrzebne w życiu zdanie".
30 maja 2002 sobota, 8.37
"Umarł Billy Wilder. (...) Znam o Wilderze kilka anegdot, oczywiście najładniejsza jest ta dotycząca Marilyn Monroe. Na skargi ekipy, że gwiazda się spóźnia, jest nieznośna, wszystko zapomina, praca z nią trwa długo, odparł:
- Mam ciotkę w Wiedniu, nie spóźnia się, wszystko pamięta, jest miła i bezkonfliktowa, jeśli chcecie, możemy zadzwonić po nią".
"Kreuję i kasuję"
Metro nr 623
27-06-2005
ZAWSZE CELUJę WYSOKO
- Lgną do nas wolontariusze, studenci, przyjaciele. Nie wychodzę ze zdumienia, że to wszystko się kręci, ale najwyraźniej kręci się! - mówi KRYSTYNA JANDA o swoim Teatrze Polonia w Warszawie.
Teatr Polonia w Warszawie, prywatne przedsięwzięcie Krystyny Jandy, to najmłodsza polska scena zawodowa. I choć prawdziwy bój o jego istnienie dopiero się zaczyna, to trudno nie być optymistą, widząc rezultaty uporu, zapobiegliwości i pomysłowości znanej aktorki. Postawiła ten teatr na jedną, głównie finansową kartę, angażując w jego uruchomienie własne pieniądze, ale zjednała sobie także wielu sojuszników. W błyskawicznym tempie przeszła od projektu do realizacji. Po szesnastu miesiącach Teatr Polonia uruchomił scenę kameralną i przedstawił dwie premiery, ciepło przyjęte przez publiczność i znakomitą większość recenzentów. Teraz Polonię czeka kontynuacja prac remontowych i... kolejne przedstawienia na afiszu. Otwarcie Teatru Krystyny Jandy nie było tylko sensacją towarzyską (choć trudno tego nie zauważyć); było przede wszystkim dobrą wróżbą dla tych, którym zależy na rozwoju polskiej kultury.
DZIENNIK ZACHODNI: Dziękuję, że zgodziła się pani z nami porozmawiać, choć... trochę dręczy mnie sumienie. Właśnie zeszła pani ze sceny po dwugodzinnym sam na sam z publicznością w spektaklu "Ucho, gardło, nóż", który aż kipi emocjami, a w dodatku to trzecie po premierze przedstawienie, więc pewnie stres jeszcze gdzieś się w pani kołacze?
KRYSTYNA JANDA: Jestem po spektaklu, a wtedy wszystko się uspokaja. Nie ukrywani, przed tą premierą czułam wyjątkowe napięcie, bo to wyjątkowy tekst; kontrowersyjny i brutalny w wielu warstwach, nie tylko językowej, prawdziwe wyzwanie. Miałam obawy, jak publiczność przyjmie i moją bohaterkę, i tę historię.
DZ: Ale udało się. Obserwowałam dziś publiczność i obserwowałam siebie. Pani kieruje naszymi reakcjami od pierwszej chwili, a my idziemy za panią jak po sznurku. Przez pierwszy kwadrans mamy tylko obawy, czy możemy się śmiać; to przecież opowieść o tym, co wojna robi z tak zwanym normalnym człowiekiem!
KJ: Właśnie! Ten śmiech to mój problem. Publiczność powinna się śmiać, ale śmiech powinien gwałtownie gasnąć w wybranych momentach. To moja praca, walka, cel - podanie tekstu na poziomie, odpowiednim do znaczenia problemu. Wczoraj wyjechała z Warszawy autorka książki, na podstawie której zbudowałam monodram - Vedrana Rudan. Po premierze powiedziała mi, że odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała śmiech publiczności, bo marzyła o nim, kiedy pisała swoją historię (choć potem zaczęła się zastanawiać, czy publiczność nie śmieje się z kolei za często). Z szokiem, z powojenną traumą można rozprawić się na wiele sposobów; ona uważa, że złe wspomnienia można obłaskawić także obracając je w wisielczy żart. Rzecz w tym, że w Chorwacji jeszcze nikt się z tej opowieści nie zaśmiał, a monodram grany jest od trzech lat. Jeszcze jest za wcześnie, jeszcze nie pora. Vedrana czeka na dzień, kiedy publiczność chorwacka odważy się śmiać w czasie przedstawień granych właśnie tam. W tej chwili czeka na premierę nowojorską, zaczynają się też próby we Francji. Powiedziała mi, że z warszawskiej Tonki w moim wykonaniu jest bardzo zadowolona.
DZ: Mam wrażenie, że do sukcesu spektaklu przyczyniło się także miejsce prezentacji. Bo ten pani teatr to jest jakieś niezwykłe miejsce. My rozmawiamy w dekoracjach, na widowni dalej siedzą ludzie i... też dyskutują. Nikt niczego nie zamyka, nikt nie każe odbierać płaszczy z szatni. Pachnie kawą. Wygląda na to, że pani nie jest właścicielką, tylko gospodynią.
KJ: Nam też nie chce się stąd wychodzić, choć poza prościutkim, eleganckim (prawda, że jest elegancki?) holem, nasza Polonia ciągle wygląda jak plac budowy.
DZ: Nam, to znaczy komu?
KJ: Pracującym tu i gościom na widowni, na szczęście, także. Tak naprawdę to ten teatr prowadzą trzy osoby. Mniej się nie da.
DZ: Ależ tu jest cała gromada obsługi!
KJ: Lgną do nas wolontariusze, studenci, przyjaciele. Nie wychodzę ze zdumienia, że to wszystko się kręci, ale najwyraźniej kręci się! Pewnie dlatego, że nikt z nas nie ma w sobie urzędniczego zadęcia.
DZ: Skąd w pani tyle desperacji i odwagi? Pół Polski pani kibicuje, a pół liczy to, co pani sprzedała i z czego zrezygnowała.
KJ: A ja nie mam czasu śledzić, kto i co mi liczy. Mam na głowie poważniejsze problemy. Inwestycyjne i organizacyjne; artystyczne, paradoksalnie, na razie nas nie dręczą. Co zaś do desperacji, to myślę, że desperatką mogłabym się czuć wtedy, gdybym była sama i opuszczona. Ale wokół mnie pełno ludzi; przyjaciele i rodzina sprzyjają moim pomysłom. Mama, siostra i córka pomagają, do teatru ciągle przychodzą jacyś ludzie z ofertą wsparcia. Ale najważniejsza jest to, że moi widzowie mnie nie opuścili. Zjawili się jak jeden mąż, od pierwszego wieczoru, solidarnie i ufnie, życząc nam szczęścia i uznając to miejsce za swoje. Teraz martwię się tym, że kończą się zapasy finansowe, a huk roboty jeszcze przed nami. Duża scena - przyszłe serce tego teatru - prawie nie ruszona. A za to pięknie zaprojektowana, na 290 osób, amfiteatralnie, ze świetną widocznością i akustyka.
DZ: Pani się zna na projektach, murowaniu, klimatyzacji?
KJ: Przez ten rok zdążyłam nauczyć się wielu rzeczy i nauczę się kolejnych, jeśli będzie trzeba. No i ja mam talent do wyszukiwania trudności i komplikacji. Celuję wysoko; zawsze i w każdej sprawie.
***
W kolejce do "Fioletowych ponczoch"
Podwórko ciemne, ale do odremontowanego wejścia Teatru Polonia łatwo trafić po drodze, obramowanej płonącymi latarenkami. Do spektaklu zostało jeszcze czterdzieści minut, widownia małej sceny, zwanej "Fioletowymi pończochami", w połowie jest już jednak zapełniona. Wieść, że nowy monodram Krystyny Jandy pt. "Ucho, gardło, nóż" wart jest natychmiastowego obejrzenia rozeszła się szybko. To już druga (po "Stefci ćwiek w szponach życia") premiera w tym teatrze, choć czynna jest tylko owa mała salka. Idąc na widownię, można zerknąć przez wewnętrzne okno na potężne gruzowisko, szare od pyłu. To scena duża; na razie nieco wirtualna, ale przedsięwzięcie, zwane po prostu Teatrem Krystyny Jandy, ma to do siebie, że wirtualne za chwilę jest już realne.
Od pomysłu do pierwszej premiery minęło praktycznie tylko kilkanaście miesięcy. Wiosną ubiegłego roku powstała Fundacja Krystyny Jandy na rzecz Kultury, a nieczynne kino Polonia - położone idealnie, bo w samym centrum Warszawy, przy placu Konstytucji - fundacja wykupiła (1,5 mln zł) z początkiem tego roku. Aktorka zainwestowała w realizację planów prywatne pieniądze - sprzedała między innymi dom i uruchomiła rodzinne oszczędności. Znaleźli się też sponsorzy, w znakomitej większości rachunki inwestycyjne pokrywała jednak dotąd sama. Krystyna Janda jest osobą o szczególnej osobowości; wrażliwa i emocjonalna, a jednocześnie wyjątkowo pragmatyczna i dokładna, dobrze waży każdą decyzję. Postanowiła zatem, że dotacje (między innymi od władz miejskich) i wpływy z biletów pójdą na realizację kolejnych przedstawień, a remont ciągle pozostanie na jej głowie. Być może uda się jej uruchomić środki unijne, nie ustaje też walce o kolejnych mecenasów. Teatr Polonia już przyciąga publiczność. Ludzie przychodzą, nie ma co ukrywać, przede wszystkim po to, żeby spotkać się z Krystyną Jandą (na przedstawieniu albo kuluarach) i trochę z ciekawości; przedsięwzięcie ma wielu orędowników i kilku wiernych niedowiarków.
Widzowie szybko wchodzą jednak z Teatrem Polonia w przyjacielskie relacje - taki tu po prostu panuje klimat i nie ma sensu analizować tego zjawiska. - A będzie jeszcze milej - mówi Krystyna Janda - gdy uruchomimy kawiarnię z prawdziwego zdarzenia (na razie jest barek), a budynek będzie żyć od rana do wieczora. Marzą nam się różne formy działalności, prezentacje zaprzyjaźnionych scen i pokazywanie wszystkiego, co w sztuce niebanalne.
Na razie na scenie "Fioletowe pończochy" planowane są następne pozycje repertuarowe, nad którymi pracują Małgorzata Szumowska i Przemysław Wojcieszek. Temu teatrowi na pewno nie będzie trudno pozyskać do współpracy ambitnych zapaleńców.
"Zawsze celuję wysoko"
Henryka Wach-Malicka
Dziennik Zachodni nr 268/18.11
23-11-2005
KRYZYS JANDY
Problemy z remontem teatru Krystyny Jandy (52 l.) "Polonia" i brak czasu na sen powodują u niej coraz większy kryzys.
- Czasem brakuje mi już sił - wyznaje Janda. - Co rusz wychodzi na jaw konieczność dokonania kolejnych napraw!
Krysiu, zatrzymaj się i weź oddech - takiego tempa nie wytrzyma nawet koń!!!!!!!!!!!!
KG
Super Express on-line
10-08-2005